Выбрать главу

Musieli tak wędrować pięć mil, i to stromo pod górę, toteż Dżil pocił się i sapał, lecz ani na sekundę nie spuszczał smoka z oczu. Wreszcie znaleźli się na zachodnim stoku, u wejścia do smoczej jamy. Groza ziała z ogromnej czarnej czeluści, którą zamykały mosiężne wrota umocowane na dwóch wielkich żelaznych słupach. Była to niewątpliwie za dawnych, niepamiętnych lat dumna i niezdobyta siedziba. Smoki bowiem nie budują same twierdz ani nie drążą podziemnych tuneli, lecz osiedlają się w grobowcach albo skarbcach pozostałych po władcach i olbrzymach dawnych czasów. Brama tego podziemnego domu była na oścież otwarta i Dżil zatrzymał się w jej cieniu. Chrysophylax aż do tej chwili nie miał okazji do ucieczki, lecz znalazłszy się pod własną bramą sprężył się, żeby dać nura w głąb jaskini. Dżil jednak uderzył go płazem miecza.

— Stój! — rzekł. — Nim wejdziesz do swego domu, posłuchaj, co ci mam do powiedzenia. Jeżeli nie wrócisz szybko i z przyzwoitym ładunkiem, pójdę za tobą i na zadatek dalszych kar obetną ci natychmiast ogon.

Kobyłka kichnęła. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby Dżil odważył się zapuścić samotnie w czeluście smoczej jamy, nawet po pieniądze. Lecz Chrysophylax gotów był w tę pogróżkę uwierzyć, bo Gryzi-ogon świecił ogniście i zdawał się ostry jak brzytwa. Kto wie, może tym razem smok miał rację, a siwa kobyłka mimo całej swej mądrości myliła się, nie rozumiejąc zmiany, która dokonała się w duszy jej pana. Dżil liczył na swoje szczęście, a po dwóch zwycięskich spotkaniach nabrał niemal pewności, że żaden w świecie smok nie zdoła mu się oprzeć.

I rzeczywiście Chrysophylax wrócił po krótkiej chwili niosąc dwadzieścia funtów — uczciwej wagi! — złota i srebra oraz skrzynię pełną pierścieni, naszyjników i rozmaitych klejnotów.

— Masz! — powiedział.

— Co takiego? — krzyknął Dżil. — Dwa razy tyle jeszcze byłoby za mało. Głowę dam, że to nie jest nawet połowa twojego majątku.

— Pewno że nie — odparł smok, stwierdzając z przykrością, że chłop zmądrzał od poprzedniej rozmowy we wsi. — Pewno że nie. Ale nie mogę zabrać wszystkiego na raz. — Ani na dwa razy, mógłbym się założyć  — rzekł

Dżil. — Jazda znowu do nory, a wracaj migiem, jeżeli nie chcesz powąchać Gryzi-ogona.

— Nie chcę! — zawołał smok, wsunął się szybko do jamy i w mig wrócił. — Masz! — powiedział zrzucając na ziemię olbrzymi wór złota i dwie skrzynie diamentów.

— Pofatyguj no się jeszcze raz — rzekł Dżil. — A nie żałuj grzbietu!

—. Jesteś okrutny — jęknął smok sunąc z powrotem do jamy.

Wówczas jednak siwa kobyłka poczuła się osobiście zagrożona. Kto będzie te wszystkie ciężary dźwigał do domu? — pytała się w duchu. Spojrzała przy tym na spiętrzone wory i skrzynie tak smutnym okiem, że Dżil odgadł jej myśli.

— Nie martw się, staruszko — rzekł. — Gad musi nam cały ten kram dostarczyć na miejsce.

— Litości! — jęknął smok, który dosłyszał ostatnie zdanie wyłażąc po raz trzeci z jamy i taszcząc jeszcze cięższy niż przedtem wór złota oraz mnóstwo klejnotów iskrzących się jak zielone i czerwone płomienie. — Litości! Wątpię, czy z takim ciężarem dojdę żywy, a jeśli każesz dołożyć choć jeden jeszcze worek, nie udźwignę, lepiej już zabij mnie od razu.

— A więc masz coś jeszcze w swoim skarbcu? — rzekł Dżil.

— Owszem — odparł smok — tyle, żeby nadal żyć przyzwoicie.— Tym razem wyjątkowo powiedział niemal prawdę, a jak się później okazało, mądrze zrobił — Zostaw mi tę resztkę! — prosił chytrze. — Zyskasz we mnie przyjaciela na wieki. Zaniosę te skarby do twojego szanownego domu zamiast na królewski dwór. A co więcej, pomogę ci zatrzymać je dla siebie.

Dżil wyciągnął lewą ręką wykałaczkę i dłubiąc w zębie namyślał się przez chwilę w wielkim skupieniu. Potem rzekł:

— Niech tak będzie.

Okazał chwalebną powściągliwość. Gdyby był rycerzem, pewnie by nie ustąpił i zażądał całego skarbu razem z ciążącą na nim klątwą. Bardzo też prawdopodobne, że mimo strachu przed Gryzi-ogonem, doprowadzony do ostatecznej rozpaczy smok rzuciłby się wówczas na niego. A wtedy Dżil albo by zginął, albo zabiłby smoka tracąc w ten sposób swój jedyny środek transportu, i musiałby lwią część zdobyczy zostawić w górach.

Na tym się więc skończyło. Dżil na wszelki przypadek napchał sobie kieszenie klejnotami i dał do dźwigania kobyłce jeden niewielki, lecz cenny pakunek. Resztę bogactw w skrzyniach i worach przytroczył na plecach Chrysophylaksa, który wyglądał z tym wszystkim jak ruchomy skarbiec królewski. Z takim obciążeniem, choćby chciał, nie mógłby się wzbić w powietrze, zresztą przezorny Dżil spętał mu skrzydła.

— Powróz rzeczywiście bardzo się przydał — stwierdził, wspominając z wdzięcznością radę proboszcza.

Ruszyli wreszcie w drogę: smok truchcikiem, pocąc się i sapiąc, siwa kobyłka za nim, a Dżil ostatni, z błyszczącym groźnie Gryzi-ogonem w ręku. Toteż gad nie ośmielił się próbować żadnych sztuczek.

Pomimo obciążenia i smoka, i kobyłki, droga powrotna trwała krócej niż pochód rycerskiego zastępu w pierwszą stronę. Dżil bowiem pospieszał, między innymi dlatego, że miał niewiele prowiantu w sakwach. Poza tym nie ufał Chrysophylaksowi, który raz już złamał najuroczystszą przysięgę; maszerując głowił się, jak urządzić nocny popas, żeby nie narazić się na śmierć albo na wielką stratę. Zanim jednak noc zapadła, szczęśliwy przypadek pomógł mu rozwiązać to trudne zadanie. Spotkał bowiem kilku pachołków z taboru, którzy na kucykach umknęli od smoczej napaści i teraz błąkali się po dzikiej okolicy. Na widok smoka chcieli znów pierzchnąć w popłochu i zdumieniu, lecz Dżil powstrzymał ich okrzykiem.

— Stójcie, chłopcy! — zawołał. — Chodźcie tutaj. Mam dla was robotę i będę za nią płacił hojnie, póki tych worków starczy.

Zgodzili się więc do Dżila na służbę uradowani, że znaleźli przewodnika, i zachęceni widokami na płacę regularniejszą niż u poprzednich pracodawców. Dalej tedy jechali już w liczniejszej kompanii: siedmiu ludzi, sześć kucyków, jedna kobyła i jeden smok.

Dżil poczuł się wielkim panem i dumnie wydymał pierś. Popasali możliwie najkrócej. Na noc Dżil przywiązywał cztery łapy smoka do czterech palików wbitych w ziemię i stawiał przy nim wartę, po trzech pachołków na zmianę. Lecz siwa kobyłka i tak spała na jedno oko, drugim pilnując, żeby wartownikom nie zachciało się figli na własny rachunek.

Po trzech dniach wędrówki znaleźli się w granicach własnego kraju, budząc wszędzie we wsiach podziw i podniecenie, od wieków bowiem nie widziano nic podobnego na całym obszarze między dwoma morzami. W pierwszej wsi, w której zatrzymali się na odpoczynek, ofiarowano im za darmo jedzenie i trunki, a połowa miejscowej młodzieży chciała przyłączyć się do orszaku. Dżil wybrał dwunastu dzielnych zuchów. Obiecał im dobrą płacę i kupił dla tych nowych pachołków wierzchowce, najlepsze, jakie w okolicy mógł dostać. Świtały mu już w głowie pewne plany.

Po całodziennym odpoczynku ruszył dalej na czele powiększonej kompanii. Pachołkowie śpiewali na jego cześć pieśni, proste i na poczekaniu ułożone, lecz miłe dla uszu Dżila. Ludzie po drodze wiwatowali, a niejeden też wybuchał śmiechem, bo orszak wyglądał równie zabawnie, jak imponująco.

Wkrótce skręcili na południe, ponieważ Dżil kierował pochód w stronę własnego domu, omijając z daleka stolicę i nie wysyłając żadnych meldunków do króla. Lecz nowina o powrocie zacnego Aegidiusa szerzyła się jak płomień po kraju, wywołując wielki podziw i zamęt. Właśnie bowiem listy królewskie, ogłoszone po miastach i wsiach, wezwały lud do przywdziania żałoby po mężnych rycerzach poległych na wyprawie wśród gór. Gdziekolwiek zjawiał się Dżil, lud zrzucał żałobę i przy tryumfalnym biciu w dzwony gromadził się wzdłuż drogi wiwatując, machając chustkami, podrzucając w górę czapki. Smoka przy tej sposobności tak poszturchiwano, że gorzko już żałował zawartej ugody. Ciężkie bowiem było takie upokorzenie dla potomka starożytnego i możnego smoczego rodu. Gdy wkraczał do Ham, wszystkie psy biegły za nim szczekając wściekle. Z wyjątkiem Garma. On bowiem nie miał oczu, uszu ani nosa dla nikogo prócz swego pana. Oszalał wręcz ze szczęścia i ustawicznie z nadmiaru radości fikał koziołki.