Выбрать главу

Rodzinna wieś powitała Dżila oczywiście wspaniale.

Najbardziej jednak ucieszyło go, że młynarz stracił wreszcie ochotę do kpin, a kowal po prostu zbaraniał.

— Nie skończy się na tym, nie! Zapamiętajcie moje słowa — powiedział, lecz nic bardziej ponurego nie mógł wymyślić i zwiesił markotnie głowę. Dżil z sześciu pachołkami i sześciu młodymi zuchami, ze smokiem i całym bagażem wszedł na pagórek i przystanął tu na chwilę w milczeniu. Do domu zaprosił ze sobą tylko proboszcza.

Wkrótce nowina dotarła do stolicy i jej mieszkańcy, zapominając o dworskiej żałobie, a nawet o własnych sprawach, wylegli tłumnie na ulice. Powstał zgiełk i ruch.

Król tymczasem w swoim pałacu gryzł paznokcie i szarpał brodę. Zmartwiony i gniewny, a w dodatku strapiony kłopotami pieniężnymi, wpadł w tak zły humor, że nikt nie śmiał się do niego odezwać. W końcu jednak zgiełk uliczny doszedł do jego uszu, a nie brzmiał wcale jak płacz i narzekanie.

— Co to za hałasy? — spytał król. — Każcie ludziom wracać do domów i opłakiwać klęskę jakoś przyzwoiciej. Wrzeszczą jak gęsi na jarmarku.

— Smok wrócił, najjaśniejszy panie — odpowiedzieli dworzanie.

— Co takiego? — krzyknął król. — Zwołajcie rycerstwo czy przynajmniej niedobitków.

— Nie trzeba, najjaśniejszy panie — odparli. —Smok pozwala się prowadzić Aegidiusowi jak baranek. Tak ludzie mówią. Co prawda nowina dopiero co dotarła do miasta i wiadomości są sprzeczne.

— Wielkie nieba! — rzekł król nagle rozchmurzony. — A myśmy na pojutrze zamówili uroczyste egzekwie za duszę tego człowieka! Prędko odwołajcie nabożeństwo. Czy Aegidius wiezie z sobą skarby?

— Wieści głoszą, że całe góry złota, najjaśniejszy panie.

— Kiedyż przybędą? — spytał żywo król. — Zacny chłop z tego Aegidiusa. Przyjmę go natychmiast, jak tylko zjawi się w stolicy.

Dworzanie zawahali się nieco, zanim odpowiedzieli. W końcu któryś zdobył się na odwagę i rzekł:

— Daruj, najjaśniejszy panie, lecz słyszeliśmy, Aegidius skręcił z gościńca do własnego domu. Niewątpliwie pospieszy na dwór przy pierwszej sposobności i w odpowiednim stroju.

— Niewątpliwie — powiedział król. — Do licha ze strojami. Nie powinien był wstępować do domu przed złożeniem nam sprawozdania z wyprawy. Jesteśmy z niego bardzo niezadowoleni.

Pierwsza sposobność nadarzyła się i minęła, podobnie jak wiele następnych. Dżil od tygodnia już z górą bawił w domu, a dwór w dalszym ciągu nie otrzymał od niego ani słowa.

Dziesiątego dnia król wybuchnął strasznym gniewem.

— Sprowadzić mi go tutaj! — rozkazał. Posłano gońca. Żeby dostać się do Ham, nawet najkrótszą drogą, jeździec potrzebował całego dnia.

— Nie chce przyjechać, najjaśniejszy panie — oznajmił w dwa dni później drżący wysłannik.

— Do stu piorunów! — krzyknął król. — Powiedz mu, że ma się stawić przed naszym obliczem w najbliższy wtorek, a jeżeli nie posłucha, to do śmierci nie wyjrzy z więzienia.

— Wybacz, najjaśniejszy panie, lecz Aegidius znów odpowiedział, że nie przyjedzie — oznajmił bardzo przerażony wysłannik, gdy powrócił we wtorek sam.

— Do stu piorunów! — krzyknął król. — Sprowadzić go do więzienia zamiast na dwór. Posłać natychmiast kilku ludzi i niech przywloką gbura zakutego w kajdany! — ryknął do dworzan.

— Ilu ludzi posłać? — wyjąkał któryś niepewnie. — Bo on przecież ma smoka... i Gryzi-ogona... i...

— I miotłę, i fujarkę, i dudy! — krzyknął król. Kazał zaraz siodłać białego konia, wezwał rycerzy, a raczej niedobitków, oraz kompanię zbrojnych żołnierzy, poczym ruszył, płonąc srogim gniewem. Mieszkańcy stolicy wybiegłszy ze swych domów patrzyli na ten odjazd zdumieni.

Dżil tymczasem był już nie tylko bohaterem, ale również ulubieńcem całego ludu. Kiedy orszak królewski mijał miasta lub wsie, ludzie nie wiwatowali na cześć rycerzy i wojska, chociaż przed królem jeszcze zdejmowali czapki. W miarę jak król zbliżał się do Ham, witano go coraz mniej serdecznie. W niektórych osiedlach mieszkańcy zamykali się w domach i nikt nawet nosa nie pokazał na drodze.

Wówczas płomienny gniew króla przeobraził się w zimną zawziętość. Z posępną twarzą stanął wreszcie władca nad rzeką, za którą leżała wioska Ham i stał dom Aegidiusa. Król postanowił puścić z dymem zagrodę krnąbrnego chłopa. Lecz na moście czekał Dżil na swojej siwej kobyłce, z Gryzi-ogonem w ręku. Poza nim nie było widać żywej duszy, tylko Garm wyciągnął się u nóg swego pana na ziemi.

— Dzień dobry, najjaśniejszy panie — odezwał się Dżil, nie czekając na królewskie powitanie i z jak najweselszą miną.

Król zimno zmierzył go wzrokiem.

— Nie umiesz zachować się, jak przystało w naszej obecności — rzekł — mimo to powinieneś był stawić., się, skoro cię wzywaliśmy.

— Wcale mi to do głowy nie przyszło, słowo daję, najjaśniejszy panie — odparł Dżil. — Mam pełne ręce roboty w tym swoim gospodarstwie, a już i tak dużo czasu straciłem na twoje, królu, posyłki.

— Do stu piorunów! — krzyknął król, znowu wpadając w płomienny gniew. — Niech cię diabli wezmą razem z twoją bezczelnością. Skoro tak, nie spodziewaj się od nas żadnej nagrody. Będziesz miał szczęście, jeśli cię szubienica ominie. Bo wiedz, że każemy cię powiesić, jeżeli natychmiast nie przeprosisz nas i nie oddasz naszego miecza.

— Ejże! — odparł Dżil. — Co do nagrody, to ją sobie sam już wziąłem. Co w garści, to moje, jak tu u nas mówią. A co do miecza, to Gryzi-ogonowi lepiej u mnie niż na królewskim dworze. Ale dlaczego zabrałeś z sobą, najjaśniejszy panie, tylu rycerzy i wojsko? — spytał. — Jeżeli wybrałeś się do mnie w odwiedziny, wolałbym cię gościć w mniejszej kompanii. A jeżeli chciałbyś mnie porwać siłą, będziesz musiał przyprowadzić większą armię.

Królowi aż dech zaparło ze złości, a rycerze poczerwienieli i zadarli nosy. Lecz kilku żołnierzy uśmiechnęło się za plecami króla.

— Oddaj mi miecz! — krzyknął monarcha odzyskująć głos, lecz zapominając o liczbie mnogiej należnej majestatowi.

— Oddaj koronę! — odparł Dżil. Tak zuchwałe słowa nie padły jeszcze z niczyich ust od zarania Średniego Królestwa.

— Do stu piorunów! Bierzcie go! Wiążcie! — krzyknął król, w zrozumiałym gniewie tracąc do reszty panowanie nad sobą. — Na co czekacie? Brać go do niewoli albo utłuc na miejscu!

Żołnierze zrobili krok naprzód.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął Garm.

I w tym momencie spod mostu wychynął smok. Leżał ukryty, zanurzony w głębinie pod drugim brzegiem j rzeki. Buchała z niego para, bo opił się wody. Natychmiast też otoczył go kłąb gęstej mgły, z której świeciły tylko czerwone ślepia.