Выбрать главу

– Czekaj na mnie w Maroku! Idę tam piechotą!

Istotnie, opadłszy na głębokość całych mil w morze, Agilulf wylądował na piaszczystym dnie i ruszył przed siebie żwawym krokiem. Spotykał na swej drodze rozliczne morskie potwory i walczył z nimi mieczem. Jedyną niedogodnością mogła być – sami chyba wiecie, co zagraża zbroi na dnie morskim – rdza. Ale że została od góry do dołu doskonale natłuszczona tranem wielorybim, biała zbroja miała na sobie warstwę ochronną, która utrzymała ją w nienagannym stanie.

Z kolei rysuję na oceanie żółwia. Gurdulu zdążył połknąć co najmniej kwartę wody, zanim pojął, że to nie morze ma być w nim, ale on jest w morzu. Wreszcie zdołał się uczepić wielkiego morskiego żółwia. Trochę dając mu się unosić, a trochę usiłując nim kierować przy pomocy szczypania i łaskotania, zbliżał się powoli do brzegów Afryki. Aż zaplątał się w sieć saraceńskich rybaków.

Wyciągnąwszy sieci na brzeg rybacy pośród trzepoczących się, lśniących barwen ujrzeli człowieka w zapleśniałych łachmanach, oblepionego wodorostami.

– Człowiek-ryba! Człowiek-ryba! – zaczęli wołać.

– Jaka tam ryba: to Gudi-Ussuf! – rzekł najstarszy z rybaków. – To Gudi-Ussuf, ja go znam!

Gudi-Ussuf było to jedno z imion, pod jakim znany był Gurdulu w obozie mahome-tańskim, przy kuchniach, kiedy to przemykał się niepostrzeżenie przez linię frontu i pożywiał się u wojsk sułtana. Najstarszy z rybaków był żołnierzem wojsk mauretańskich w Hiszpanii. Znając Gurdulu, jego wielką siłę fizyczną i potulne usposobienie, wziął go do siebie, żeby z niego zrobić poławiacza ostryg.

Pewnego wieczoru rybacy, i Gurdulu wśród nich, siedzieli na kamieniach na marokańskim wybrzeżu, zajęci otwieraniem świeżo złowionych ostryg, kiedy z wody wynurzył się najpierw mokry pióropusz, potem szyszak, pancerz, w końcu całkowita zbroja i spokojnym krokiem zbliżała się do brzegu.

– Człowiek-homar! Człowiek-homar! – zaczęli wykrzykiwać rybacy, z przerażeniem kryjąc się wśród skał.

– Jaki tam znów człowiek-homar! – rzekł Gurdulu. – To mój pan! Musicie być strasznie zmordowani, rycerzu! Taki kawał drogi na piechotę!

– Wcale nie jestem zmęczony – odparł Agilulf – a ty, co tu robisz?

– Szukamy pereł dla sułtana – wtrącił się eks-żołnierz. – Co wieczór musi podarować kolejnej żonie nową perłę.

Mając trzysta sześćdziesiąt pięć żon sułtan odwiedzał każdej nocy inną, każda więc gościła go raz do roku. Miał zwyczaj za każdym razem ofiarowywać żonie perłę, kupcy musieli mu więc dostarczać codziennie jeden piękny świeży okaz. A że właśnie wyczerpał się im zapas, zwrócili się do rybaków, żeby za wszelką cenę znaleźli dla nich odpowiednią perłę.

– Wy, rycerzu, którzy potraficie tak wędrować po dnie morskim – zwrócił się do Agilulf a były żołnierz – czemu nie mielibyście przyłączyć się do naszego przedsięwzięcia.

– Rycerz nie przyłącza się do imprez mających na celu zysk, zwłaszcza jeśli są przedsiębrane przez nieprzyjaciół jego wiary. Dziękuję ci, o poganinie, za to, żeś karmił i wyratował tego oto mego sługę, ale czy wasz sułtan będzie mógł ofiarować perłę swojej trzysta sześćdziesiątej piątej małżonce, czy też nie – figę mnie to obchodzi.

– Ale nas obchodzi, bo nie chcemy zarobić na chłostę – rzekł rybak. – Dzisiaj nie będzie to taka zwykła małżeńska noc, jak inne. Przyszła dziś kolej na oblubienicę zupełnie nową, którą sułtan ma odwiedzić po raz pierwszy. Kupiona została, przed rokiem od piratów i aż po dzień dzisiejszy czekała na swoją kolej. Nie wypada, żeby sułtan udał się do niej z próżnymi rękoma, tym bardziej, że chodzi tu o waszą współ-wyznawczynię, Sofronię ze Szkocji, księżniczkę krwi królewskiej, uprowadzoną w niewolę do Maroka i od razu przeznaczoną do haremu naszego władcy.

Agilulf wcale nie okazał, jak go ta wiadomość poruszyła.

– Doradzę wam wyjście z kłopotu – rzekł. – Niech kupcy zaproponują sułtanowi, żeby zaofiarował nowej oblubienicy, zamiast zwykłej perły, coś, co ulży jej tęsknocie za krajem ojczystym: kompletną zbroję chrześcijańskiego rycerza.

– A skądże weźmiemy taką zbroję?

– Moją – oświadczył Agilulf. Sofronia czekała nadejścia wieczoru w swoim apartamencie w pałacu żon sułtańskich. Przez kratę wąskiego, ostro zakończonego okna widziała palmy w ogrodzie, sadzawki, rabaty kwietne. Słońce chyliło się ku zachodowi, słychać było wołania muezzina, w ogrodzie rozwierały swe kielichy wonne kwiaty nocy.

Ktoś puka. Już czas! Nie, to tylko zwykli eunuchowie. Przynoszą dar od sułtana. Zbroję. Zbroję zupełnie białą. Co to ma znaczyć? Zostawszy znowu sama. Sofronia wraca do okna. Już prawie rok przebywa tutaj. Kiedy została zakupiona do haremu, wyznaczono ją na miejsce jednej z żon, świeżo popadłej w niełaskę: jej kolej miała przypaść za jedenaście miesięcy z górą. Przebywać tak w haremie nie mając żadnego zajęcia, dzień po dniu, tyle czasu – nuda gorsza jeszcze niż w klasztorze.

– Nie lękajcie się, szlachetna Sofronio – odezwał się jakiś głos za jej plecami. Odwróciła się szybko. To zbroja przemówiła. – Jestem Agilulf z Guildiverny, który niegdyś już raz ocalił waszą niepokalaną cnotę.

– Ratunku! – jęknęła sułtańska oblubienica, ale zaraz się opanowała. – Ach, tak, właśnie zdawało mi się, że tę białą zbroję gdzieś już widziałam. To wy przybyliście w ostatniej chwili, przed laty, aby przeszkodzić zbójowi, który chciał zadać mi gwałt…

– A teraz przybywam w ostatniej chwili ocalić was od hańby tego pogańskiego małżeństwa.

– A tak, tak… Zawsze wy…

– Teraz pod osłoną mego miecza wyprowadzę was nie tkniętą poza granice władztwa sułtana.

– A tak, tak… oczywiście…

Kiedy nadeszli eunuchowie oznajmiając przybycie sułtana, zostali w pień wycięci. Otulona w płaszcz Sofronia biegła przez ogrody u boku rycerza. Straże wszczęły alarm, ale krzywe karabele nie wytrzymały starcia z niezawodnym mieczem wojownika w białej zbroi. Jego tarcza skutecznie oparła się atakowi całego oddziału włóczników. Gurdulu czekał z końmi, ukryty w zaroślach opuncji. A w porcie gotowa do odjazdu feluka. Stojąc na pokładzie Sofronia widziała, jak nikną w oddali palmy wybrzeża.

Teraz rysuję na morzu felukę. Trochę większą od tamtego poprzedniego okrętu, żeby nawet w razie spotkania z wielorybem nie stało się nieszczęście. Tą zakrzywioną linią znaczę drogę feluki, którą chciałabym szczęśliwie doprowadzić do przystani w Saint-Malo. Niestety, na wysokości Zatoki Biskajskiej jest już taka plątanina linii, że lepiej będzie poprowadzić felukę trochę bokiem, ku górze, i jeszcze ku górze, a tu: trrach! wpada na skały u brzegów Bretanii! Rozbija się, idzie na dno, z trudem udaje się Agilulfowi z pomocą Gurdulu przyholować Sofronię szczęśliwie do brzegu.

Ale Sofronia jest bardzo wyczerpana. Agilulf postanawia umieścić ją w napotkanej grocie i wyruszyć ze swoim sługą do obozu Karola Wielkiego, aby tam oznajmić, że dziewictwo Sofronii, a więc i jego rycerski tytuł, są nie tknięte. Grotę na wybrzeżu bretońskim zaznaczam krzyżykiem, o tu, żeby ją łatwiej odszukać. Nie wiem, oo to za kreska przechodzi w tym samym miejscu: teraz już doprawdy ta moja mapa jest we wszystkich kierunkach okropnie pokreślona. Ach, prawda, to jest linia, którą oznaczyłam drogę Torrismonda. A zatem pogrążony w smętnej zadumie młodzieniec przejeżdża właśnie tędy, podczas gdy Sofronia spoczywa w grocie. On także zbliża się do groty, wchodzi do wnętrza, spostrzega śpiącą.