Выбрать главу

– Wydaje mi się, że wszystko zmierza ku jak najszczęśliwszemu rozwiązaniu – mówi zacierając ręce Karol Wielki. – Nie zwlekajmy więc z odszukaniem naszego dzielnego rycerza Agilulfa i uspokójmy go, że jego imieniu i tytułom nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo.

– Ja pojadę! – odzywa się jeden z rycerzy występując naprzód. To Rambald.

Zapuszcza się niezwłocznie w las, nawołuje: – Rycerzuuu! Rycerzu Agilulfieeee! Rycerzu z Guildivernyyy! Agilulfie Emo Ber-trandinie z Guildiverny, Corbentraz i Sury, panie na Selimpii i Fezieeee! Wszystko w po-rządkuuu! Wraacajcie!

Tylko echo mu odpowiada.

Rambald jął przetrząsać las, jego ścieżki i bezdroża, urwiska i strumienie, nawołując, wytężając słuch, szukając jakiegoś znaku, tropu. Oto wreszcie odciski końskich kopyt. Tu odciski są głębsze, jak gdyby koń się zatrzymał. Od tego miejsca za to – ledwo widoczne, jakby stąd zwierzę puszczone zostało wolno. I stąd też rozpoczyna się inny ślad – stóp obutych w żelazo. Rambald poszedł tym tropem.

Szedł wstrzymując oddech z przejęcia. Wyszedł na polanę. U stóp dębu ujrzał, leżące na ziemi, hełm z kitą tęczowych piór, biały pancerz, naramienniki, nakolenniki, mani-puły, żelazne spiczaste buty – jednym słowem wszystkie części zbroi Agilulfa, jedne ułożone porządnie w kształt piramidy, inne porzucone byle jak. Zawieszony na rękojeści miecza widniał napis: „Pozostawiam tę zbroję rycerzowi Rambaldowi z Russilionu”. Pod napisem jakiś kawałek zakrętasa, jakby początek podpisu – niedokończony.

– Rycerzu! – woła głośno Rambald zwracając się do hełmu, do pancerza, do dębu, do nieba. – Rycerzu! Przywdziejcie swoją zbroję! Wasze miejsce w szeregach rycerstwa i szlachty Francji słusznie się wam należy! – Usiłuje złożyć razem zbroję, postawić ją na nogi, nie przestając wołać: – Zwyciężyliście, rycerzu, nikt wam już tego nie zaprzeczy! – Nie ma odpowiedzi. Zbroja nie chce stać, hełm spada i toczy się po ziemi. – Rycerzu, tyle czasu wytrwaliście samą tylko siłą woli, wszystko wam się udawało, tak jakbyście naprawdę istnieli; czemuż naraz chcecie się poddać?

Ale nie wie już, dokąd się zwracać: zbroja jest pusta, i to nie tak, jak była pusta przedtem; brak w niej teraz tego, co zwało się rycerzem Agilulfem, a teraz rozpłynęło się, przepadło jak kropla w morzu.

Więc Rambald odpina rzemienie swego pancerza, rozbiera się, nakłada białą zbroję, hełm Agilulfa, ujmuje miecz i tarczę, wskakuje na konia. W takiej postaci staje przed cesarzem i jego świtą.

– Aa, Agilulfie, wróciliście, wszystko już dobrze, co?

Ale z wnętrza hełmu dobywa się inny głos:

– Nie jestem Agilulfem, Wasza Cesarska Mość! – Przyłbica unosi się, ukazuje twarz Rambalda. – Po rycerzu z Guildiverny została tylko ta biała zbroja i to pismo, w którym mnie ją przekazuje. Teraz niczego więcej nie pragnę, tylko jak najrychlej rzucić się w wir bitwy!

Słychać trąby alarmowe. Flota saraceńska dobiła do brzegów Bretanii, wojska niewiernych wyszły na ląd. Armia Franków ustawia się co prędzej w szyku bojowym.

– Twoje pragnienie spełnia się – mówi cesarz Karol – oto godzina walki wybiła.

Nie przynieś wstydu zbroi, którą nosisz. Agilulf, choć niełatwy miał charakter, na wojowaniu dobrze się znał!

Wojsko Franków dzielnie stawia czoło najeźdźcom, otwiera wyłom w liniach saraceńskich i młody Ramtoald pierwszy się weń wdziera. Walczy zażarcie, zadaje ciosy i broni się, razi wrogów i sam obrywa. Wielu wyznawców Mahometa gryzie już ziemię, Rambald, ilu ich ma w zasięgu włóczni, tylu na nią nadziewa, jednego za drugim. Szeregi najeźdźców zwijają się, cofają, dopadają swoich zakotwiczonych u brzegu feluk. Pod naporem Franków jak niepyszni odpływają na pełne morze, oprócz tych, którzy zostali, aby swoją krwią napoić szarą ziemię bre-tońską.

Rambald wychodzi z walki zwycięski, zdrów i cały. Ale zbroja, biała, niepokalana zbroja Agilulfa, jest cała utytłana ziemią, spryskana wrażą krwią, pełna zadrapań, rys, wgnieceń, szczerb; czub utracił połowę piór, hełm pogięty, tarcza obłupana tam właśnie, gdzie widniało na niej tajemnicze godło. Teraz młodzieniec czuje, że ta zbroja jest jego zbroją, jego, Rambalda z Russilionu; uczucie skrępowania, z jakim ją po raz pierwszy nakładał, minęło bez śladu; teraz zbroja przystaje do niego jak rękawiczka.

Galopuje samotnie grzbietem wzgórza. Z głębi doliny słyszy donośne wołanie:

– Hej, Agilulfie!

Jakiś rycerz pędzi ku niemu cwałem. Na zbroi powiewa płaszcz błękitny jak kwiecie barwinku. To Bradamanta.

– Nareszcie odnalazłam cię, biały rycerzu! Młodzieniec już-już ma zawołać: „Bradamanto, nie jestem Agilulf, jestem Rambald!” Ale przychodzi mu na myśl, że lepiej powiedzieć jej to z bliska, i zawraca koniem w jej stronę.

– Ach, raz nareszcie gonisz za mną nieuchwytny rycerzu! – woła Bradamanta. – Nareszcie dane mi jest widzieć, jak i ty za mną pędzisz, ty, jedyny mężczyzna, który rozważa swoje czyny, nie robi nic bezmyślnie, jak ta sfora, oo wciąż się za mną ugania!

Wykrzykując to wszystko zawraca koniem i niby to ucieka, ale wciąż ogląda się wstecz, żeby widzieć, czy on podjął tę grę, czy ją goni.

Rambald niecierpliwi się. Chciałby jej powiedzieć: „Czyż nie widzisz, że i ja także nieporadnie się poruszam, że każdy mój gest zdradza to pragnienie, ten niedosyt i niepokój, który mną targa? I ja także chcę tylko jednego: być kimś, kto wie, czego chce!” I aby jej to powiedzieć, cwałuje w ślad za nią, a ona woła ze śmiechem: – Oto dzień, o którym zawsze marzyłam! Stracił ją z oczu. Przed nim porosła trawą dolinka. Jej koń stoi, uwiązany do pnia morwy. Wszystko przypomina ów dzień, kiedy pędził za nią po raz pierwszy i nawet przez myśl mu nie przeszło, że jest kobietą. Rambald zsiada z konia. Otóż i ona, leży na mchu, na zboczu. Zdjęła zbroję, ma na sobie tylko krótką tunikę barwy topazu. Leżąc otwiera do niego ramiona. Rambald zbliża się w swojej białej zbroi. Oto właściwa chwila, żeby powiedzieć: „Nie jestem Agi-lulfem, spójrz na zbroję, w której się zakochałaś, czy nie widzisz, jak się zmieniła pod ciężarem żywego ciała, które dźwiga, nawet tak młodego i zwinnego jak moje? Nie widzisz, że utraciła swoją nieludzką biel i stała się naprawdę ubiorem, w którym się walczy, narażonym na wszystkie ciosy, cierpliwym i użytecznym narzędziem?” To wszystko chciałby jej powiedzieć, ale milczy, zbliża się do niej niepewnymi krokami, a ręce mu drżą. Może najlepiej byłoby odsłonić twarz, zrzucić zbroję, ukazać się jej we własnej osobie – teraz choćby, kiedy leży z zamkniętymi oczyma i uśmiechem pełnym oczekiwania. Młodzieniec szarpie niecierpliwie zbroję, zrzuca ją: teraz Bradaman-ta pozna go, niech tylko otworzy oczy… Ale nie: zakryła oczy ręką, jakby lękała się, że spojrzeniem przeszkodzi zbliżyć się nieistniejącemu rycerzowi. I Rambald rzuca się na nią gwałtownie.

– Och, byłam tego pewna… – szepcze Bradamanta nie otwierając oczu. – Byłam zawsze pewna, że to jest możliwe! – Przyciska się do niego, oboje płoną jednakim zapałem, łączą się w uścisku. – O, tak, o tak, byłam tego pewna!

Teraz, kiedy już się stało, przychodzi chwila, kiedy trzeba spojrzeć sobie w oczy.

„Zobaczy mnie – myśli Rambald pełen dumy i nadziei – i zrozumie wszystko. Zrozumie, że tak właśnie jest słusznie i pięknie, i pokocha mnie na całe życie!”