Выбрать главу

Miał ich obu na karku. Cofał się. Rękojeść miecza ściskał kurczowo w dłoni: jeśli go utraci, to koniec. W tym właśnie momencie, który zdawał się ostateczny, usłyszał tętent konia. Na ten dźwięk, jak na głos bębna, obaj napastnicy odskoczyli od Rambalda, cofali się osłaniając wzniesionymi tarczami. Odwrócił się i Rambald: zobaczył u swego boku rycerza w chrześcijańskiej zbroi, z narzuconą na pancerz błękitną jak kwiecie barwinku opończą. Pęk długich piór, tak samo błękitnych, powiewał na czubku jego szyszaka. Szybko i zręcznie manewrując lekką włócznią trzymał Saracenów z daleka.

Stoją teraz ramię przy ramieniu, Rambald i nieznany rycerz. Tamten nie przestaje wywijać młyńców swą włócznią. Jeden z dwóch przeciwników próbuje finty, chce wytrącić mu włócznię z ręki. Ale błękitny rycerz zawiesza włócznię na haku u siodła i ujmuje w rękę miecz. Rzuca się na niewiernego; walczą. Rambald widząc, jak lekko nieznany wybawca operuje bronią, całkiem się zapomniał, gotów byłby stać tak i przyglądać się pełen podziwu. Ale to tylko krótka chwila; oto już rzuca się na drugiego wroga, z impetem zderzają się ich tarcze.

Tak walcząc nie odstępował na krok błękitnego. Ilekroć wrogowie po każdym bezskutecznym ataku cofali się do tyłu, nasi rycerze dokonywali błyskawicznej zamiany: każdy rzucał się na przeciwnika swego towarzysza, oszałamiając wrogów odmiennością sposobów walki. Walczyć ramię w ramię z towarzyszem to rzeoz o wiele piękniejsza niż walczyć samotnie. Jego obecność dodaje odwagi i krzepi, a uczucie, że ma się przed sobą wroga, i to drugie – że ma się obok siebie przyjaciela – stapiają się w jedno, budząc zapał bojowy.

Rambald w podnieceniu wydaje raz po raz okrzyki; tamten milczy. Młodzieniec rozumie, że w walce trzeba oszczędzić oddechu; nakazuje milczeć i sobie; jednak trochę mu przykro, że ani razu nie usłyszał głosu towarzysza.

Walka staje się coraz bardziej zajadła. Oto już błękitny rycerz wysadza z siodła swego Saracena, który natychmiast umyka piechotą w krzaki. Drugi rzuca się na Rambałda, ale w starcdu pęka mu miecz; bojąc się dostać w niewolę zawraca koniem i także ucieka.

– Dzięki, bracie! – mówi Rambald do swego wybawcy unosząc przyłbicę. – Ocaliłeś mi życie. Zwę się kawaler Rambald, syn margrabiego Russilionu.

Błękitny rycerz nie odpowiada: nie wyjawia swego imienia, nie ściska prawicy Rambalda, nie odsłania twarzy. Młodzieniec czerwieni się.

– Dlaczego mi nie odpowiadasz? Tamten, zamiast odpowiedzi, zawraca w miejscu i rusza galopem.

– Rycerzu, chociaż zawdzięczam ci życie, będę to uważał za śmiertelną zniewagę! – krzyczy Rambald, ale błękitny rycerz jest już daleko.

Wdzięczność dla nieznanego wybawcy, milcząca bliskość zrodzona we wspólnym boju, gniew z powodu nieoczekiwanej zniewagi, chęć odkrycia tajemnicy, zajadłość, na chwilę uśpiona zwycięstwem, ale już szukająca nowego obiektu – wszystko to sprawiło, że Rambald spiął konia ostrogami, by ruszyć w pościg za błękitnym rycerzem, krzycząc: – Zapłacisz mi za ten afront, kimkolwiek jesteś!

Kłuje ostrogami, a koń się nie rusza. Szarpie uzdą – pysk opada bezwładnie w dół. Uderza podnosząc się w strzemionach – koń chwieje się niby drewniana zabawka. Zsiada więc, unosi żelazną przyłbicę wierzchowca i widzi zbielałe, mgłą zaszłe oczy: koń jest martwy. Pchnięcie saraceńskiego miecza, trafiwszy w szparę między częściami żelaznego pancerza, przebiło serce. Dawno już rumak zwaliłby się na ziemię, gdyby sztywny pancerz, który okrywał jego boki i nogi, nie utrzymywał go w pozycji stojącej, jak wrośniętego w ziemię. Żal z powodu utraty tego dzielnego wierzchowca, co służył mu wiernie do tej chwili, a teraz trwał w bojowej pozycji nawet po śmierci, na chwilę uśmierzył wściekłość Rambalda: otoczył ramionami szyję stojącego niczym posąg konia i ucałował jego zimny już pysk. Zaraz jednak otrząsnął się, otarł łzy i pobiegł przed siebie.

Ale dokąd właściwie dążył? Miał przed sobą plątaninę niewyraźnych ścieżek na porosłym krzakami zboczu nad strumieniem i ani śladu bitwy dokoła. Zagubił się trop nieznanego rycerza. Rambald szedł przed siebie na chybił-trafił, na poły zrezygnowany, ale jeszcze mówiąc sobie: „Znajdę go, choćby mi przyszło iść na koniec świata!”

Co mu najbardziej dokuczało po tak gorącym ranku, to pragnienie. Schodząc ku kamienistemu łożysku potoku usłyszał nagle szelest: uwiązany na długim rzemieniu do pnia leszczyny, szczypał sobie spokojnie trawę koń, rycerski wierzchowiec, uwolniony od ciężaru blach, które leżały obok na łące. Bez wątpienia musiał to być koń nieznanego rycerza, a i on sam nie mógł być daleko! Rambald rzucił się między trzciny, szukając go.

Stanąwszy już nad potokiem wysunął głowę spomiędzy zarośli: rycerz był tam rzeczywiście. Głowa i tors tkwiły wciąż jeszcze w nieprzeniknionym wnętrzu pancerza i hełmu, niby skorupiak w muszli; ale części zbroi okrywające uda i nogi rycerz zdjął, złożył na trawie, i oto zbiegał do potoku od pasa w dół zupełnie nagi.

Rambald nie wierzył własnym oczom: nagość ta była nagością kobiecą. Gładki brzuszek osypany złocistym puszkiem, krągłe różowe pośladki, smukłe dziewczęce nogi. Owa dziewczęca połowa (ta druga, chrabąszczowa, przybrała drogą kontrastu wygląd jeszcze mniej ludzki, bardziej bezosobowy) obróciła się wkoło, poszukała dogodnego miejsca, postawiła jedną nogę na jednym, drugą na przeciwległym brzegu strumyka, ugięła nieco kolana, wsparła się na nich okutymi w żelazo dłońmi, głowę wysunęła w przód, grzbiet do tyłu i spokojnie a wyniośle zaczęła robić siusiu. Wszystko w tej kobiecie było harmonijne, miękkie, miłe. Rambald z punktu się zakochał.

Wojownicza osóbka zeszła na brzeg potoku, pochyliła się nisko nad wodą, obmyła pobieżnie, lekko drżąc w zetknięciu z zimną wodą, i pobiegła z powrotem w górę lekkimi susami różowych bosych stóp. Nagle spostrzegła Rambalda śledzącego ją poprzez trzciny.

– Schweine Hund! – krzyknęła, wydobyła zza pasa sztylet i cisnęła nim w natręta; ale uczyniła to wcale nie tak, jakby przystało tak biegłej we władaniu bronią osobie, ale zapalczywym gestem rozzłoszczonej kobiety, kiedy ciska w mężczyznę talerzem, miotłą albo czymkolwiek innym, co znajdzie pod ręką.

Mimo to chybiła Rambalda ledwie o włos. Młodzieniec cofnął się zawstydzony. Ale już po chwili niczego tak nie pragnął, jak znaleźć się przy niej znowu i w jaki bądź sposób wyjawić jej swoje uczucie. Usłyszał tętent; wybiegł na łąkę; nie było tam już konia ani jej. Słońce chyliło się ku zachodowi; teraz dopiero zdał sobie sprawę, że upłynął już cały dzień.

Zmęczony, bez konia, zbyt oszołomiony tym wszystkim, co mu się zdarzyło, aby móc czuć się szczęśliwy, a zarazem zbyt szczęśliwy, żeby zrozumieć, że poprzednią swoją żądzę zamienił na inną, jeszcze bardziej palącą, wrócił do obozu.

– Wiecie, pomściłem ojca, zwyciężyłem. Issoar poległ, ja… – ale opowiadał chaotycznie, w pośpiechu, gdyż w gruncie rzeczy chciał opowiedzieć o czymś zupełnie innym -…i biłem się z dwoma, i nadjechał jakiś rycerz na pomoc, i odkryłem później, że to nie żaden żołnierz, tylko kobieta, przepiękna; to jest twarzy nie widziałem, na zbroi miała błękitną opończę…

– Che, che, che! – rechotali współmieszkańcy namiotu, zajęci smarowaniem gojącymi maściami sińców, którymi mieli okryte piersi i ramiona. W namiocie cuchnęło okropnie potem, jak to zawsze bywa, kiedy rycerze zdejmują z siebie zbroje po dniu bitewnego znoju. – Zachciało ci się Bradamanty, co, żółtodzióbie? Akurat ona ciebie zechce, a jakże! Bradainanta bierze sobie albo generałów, albo stajennych pachołków. Nie złapiesz jej, choćbyś jej nawet soli na ogon nasypał!