— Pomocy! — Krzyknęła Juta.
Prawie nie wydała głosu. Kamienie poruszały się, odpychając jeden drugiego. Wokół rozbrzmiewał nieznośny zgrzyt — jakby sama ziemia w gorączce zgrzytała zębami.
— Pomocy!
Wielki kamień pogrążył się w ziemi już do połowy. Dookoła niej, jak pęcherze w bulgoczącym kotle, pojawiały się i przewalały drobniejsze kamyczki. — Pomóżcie… — Wyszeptała Juta. — Ktokolwiek…
Kamień zanurzył się w dwóch trzecich. Księżniczka rozglądała się gorączkowo — przeskoczyć gdzieś było całkowicie niemożliwe. Tam i tu z bezmyślnym zadowoleniem mlaskało trzęsawisko, łykając fale drobnych kamyczków i wypluwając je, jak wiśniowe pesteczki. — Oj, mamo… — Wyszeptała Juta. — Oj, Armanie…
Drobne kamyczki nieustannie zwalały się na tonący wielki kamień. Juta zanurzała się w ziemi razem z nim, a słońce wschodziło coraz jaśniejsze, a czyste niebo pozostawało obojętne, a księżniczka tonęła, ciągnięta czymś lub kimś, wsysana w trzęsawisko, ginąca tak marnie i w tak odrażający sposób…
— Pomóż… — I ani dźwięku. Ochrypła. Znowu: — Pomóż… cie…
Cień zasłonił słońce, obojętnie patrzące na jej śmierć. Zerwał się wiatr, pachnący ostro i niezwyczajnie. Załopotały szerokie, zakrywające niebo skrzydła. Drobne kamyki przykryły już nogi Juty, ale w tej samej sekundzie ogromne, zagięte pazury pochwyciły ją za ramiona. Gwałtowne szarpnięcie. Jucie zdawało się, że z jej stóp zdarto skórę. Głaz opadł w dół, zatonął w ziemi, ale Juta, unoszona w dal, już nie mogła tego widzieć.
Rozdział siódmy
W Rytualnej Sali przybrał postać człowieka i niesienie księżniczki Juty nie było już tak łatwe.
Juta wyrywała się. Drapała i gryzła, wykręcała się spazmatycznie i krzyczała rwącym się głosem:
— Nienawidzę cię! Śmierdzący jaszczur! Ohydny potwór! Puść mnie, ludożerco!
A on wlókł ją i przerzucał przez wysokie progi, i przeciągał po stopniach nieskończonych schodów, i nie starał się zrozumieć — po co? Gdzie, właściwie, on ją przywiódł z powrotem? I co teraz z nią ma zrobić?
Żeby nie zastanawiać się nad tym pytaniem, ciągnął ją coraz szybciej i brutalniej. Juta sprzeciwiała się coraz słabiej — zachowywała siły.
Kiedy w końcu dotarł do komnaty z kominkiem i oderwał ścierpłe palce od jej kołnierza, księżniczka w mgnieniu oka znalazła się w najdalszym kącie. Pokrzykiwała stamtąd, przy czym głos jej już ochrypł i stał się podobny do głosu samego Armana:
— Ty potworze, krwiożercza żmijo! Lepiej umrzeć niż przyjąć pomoc z twoich rąk… Z twoich brudnych pazurów! Ty… — Nie wymyśliła, jaką by jeszcze obelgę dodać.
Poczuł śmiertelne zmęczenie. Nie wiadomo po co, wsunął rękę w głęboką kieszeń, wyciągnął stamtąd kawałek zardzewiałej sprzączki. Upuścił na podłogę:
— Słyszysz?
Księżniczka umilkła zdziwiona. Arman podniósł stalowy kawałek i znowu wypuścił. Żelazo głucho uderzyło w kamienną posadzkę.
— Słyszysz, księżniczko Juto?… Dzyń… Moje słowa znaczą dla ciebie tyleż, ile ten dźwięk.
Juta milczała. Arman znowu podniósł żelazny kawałek i nagle z całej siły cisnął nim o podłogę. Fragment sprzączki odprysnął i z cichym świstem wbił się w ścianę.
Arman nie powiedział ani słowa. Juta skuliła się. Przez jakiś czas po prostu patrzyli na siebie — Arman chłodno, przenikliwie, Juta — z niepokojem.
— Opowiem ci bajkę — zaproponował cicho Arman. — Chcesz?
I nie czekając na zgodę księżniczki, usadowił się naprzeciwko niej na stole. Bezwiednie wytarł ręce o odzież.
— Żyła sobie księżniczka — zaczął powoli i głucho. — Dawno, już prawie sto pięćdziesiąt lat temu. Wysmukła jak topola i wesoła jak skowronek… Zresztą, pamięć może mnie zawodzić. Możliwe, że była pochmurną grubaską… Rzecz nie w tym. W tym zaś, że pewnego ranka… Albo może popołudnia… Porwał ją smok.
Juta spazmatycznie westchnęła.
— To był młody smok — kontynuował przez zęby Arman.
— Można powiedzieć, młodzieniec. Właśnie tego dnia osiągnął pełnoletność. Czy ty mnie słuchasz, Juto?
Księżniczka siedziała w swoim kącie, z kolanami podciągniętymi pod brodę — zdrętwiała, pokryta gęsią skórką.
— On był sam — Arman powoli, jakby leniwie, zszedł ze stołu i zaczął bez celu krążyć po komnacie. — Pozostał jako ostatni w zamku, ale starsi na progu śmierci wyrażali swoją wiarę w jego przyszłe bohaterstwo… I on, przepełniony myślami o tym bohaterstwie, wykradł z sąsiedniego państwa królewską córkę, też młodą…
Stanąwszy przed kratą kominka, Arman w zamyśleniu kilka razy wetknął w nią nogę. Kominek milczał — ciemny, pusty i zimny.
— Ona stała tu blisko, jak ty. — Arman odwrócił się i oskarżycielsko wycelował w twarz Juty długi palec. — Ona była…
Nachyliwszy się do przodu, Juta nagle pojęła, że klęczy i błagalnie wyciąga ręce:
— Nie opowiadaj… Nie trzeba żadnych okropności… Proszę ciebie… Armanie, proszę… Nie opowiadaj, ja oszaleję, błagam…
Arman słuchał jej nieskładnych próśb, mechanicznie nakręcając na palec wyrwany włosek. Potem bezmyślnie wyciągnął rękę i wziął z kamiennej półki pogrzebacz. Juta zamilkła w pół słowa.
— Smok — to smok — powiedział Arman nudnym mentorskim tonem. — Księżniczki należy jeść, pożerać… Postawił ją zatem pośrodku rytualnego stołu, plecami do żelaznego kolca… Miała błękitne oczy i rudawe włosy. Jedna brew rzadka, widocznie wyskubywała nieumiejętnie… Na podbródku — znamię i jeszcze jedno na szyi. On…
(…): — Ty potworze, krwiożercza żmijo!
Arman nagle zamachnął się silnie i uderzył pogrzebaczem w ścianę. Z kominka posypały się iskry, a stalowy pręt zgiął się w łuk. Juta porażona dźwiękiem zatkała uszy. Arman spojrzał z przykrością na zniszczony pogrzebacz, na wyrwę w kominku; zawahał się i uderzył raz jeszcze. Pogrzebacz złamał się z ostrym zgrzytem, jakby łupnęła oś od wozu. Obejrzał się i Juta z przerażeniem zobaczyła w jego oczach histerię.
— Ja nie pamiętam, co tam się działo — powiedział Arman spokojnie. — Ale zęby moje nigdy nie zaznały ludzkiego mięsa. Nigdy. — Upuścił odłamek pogrzebacza i nagle uderzył pięścią w ścianę.
Juta krzyknęła. Arman stał w milczeniu, na ścianie ciemniała krwawa plama, a on przyglądał się swojej nowej, jakby obcej, dziwnie wielkiej i ociężałej ręce.
— Od tamtej pory — zwrócił się do rozbitej do krwi pięści — od tamtej pory…
Smok wzdrygnął się.
I znowu ten sen.
Nad górną wargą dziewczyny pojawiły się kropelki potu. Stoi, przywierając plecami do potwornego stalowego kolca, białoskóra i dlatego bladość przydaje jej twarzy sinego odcienia. Oblana potem, sinoblada twarz otoczona przylegającymi do niej rudymi lokami. Oczy otwarte tak szeroko, że jasne rzęsy wbijają się w skórę zagiętymi końcówkami. Wargi, napuchnięte, pogryzione, na wpół otwarte. Oddech ofiary dosięga nozdrzy Armana, jego ogromnych smoczych nozdrzy… I zapach ostry, kwiatowy, jakby cała pogrzebowa procesja rzucała bukiety na świeżą mogiłę. On musi wypełnić rytuał, to nieuniknione, jak zbliżająca się noc, jak nadejście zimy…
10
Tam, gdzie słońce, żadne istoty w świetle dnia nie wzlatują. Skrzydła zmęczone. W dole już mnie oczekują.