Выбрать главу

Zastanowiłam się, co będzie po kolejnym kieliszku wina. Mnie nic, do hotelu mam parę kroków, ale Lalka…? Metrem, niemożliwe jest nie trafić metrem, robotę odwaliła, ekipę wykonawczą ma stałą i godną zaufania, o szesnastej kontrolowała stan pomieszczenia, teraz powinna już tylko przyjmować zachwyty i gratulacje, a w razie jakichś głupkowatych zastrzeżeń, wino pomoże jej zachować pogodę ducha. Ale gdyby, co…? O kurczę, wszystko musi być gotowe na ósmą rano, noc roboty… Dam jej może odtrutkę, mam przy sobie…

– Szlag niech trafi te kieliszki – powiedziała Lalka z nagłą energią. – Gdzie kelner? Monsieur, toute la bouteille, s'il vous plait… Nawet, jeśli się spóźnię cały kwadrans, nie szkodzi, niech sobie w spokoju pooglądają, a do kwadransa jeszcze daleko. Popatrz, na ile lat zdarzyło się nam raz spokojnie pogadać? Ty naprawdę musisz jutro jechać?

– Może nie muszę, ale powinnam, inaczej nawalę łańcuchem paru osobom. A i tak lecę jednym ciągiem. Wszędzie kolejno wszyscy na mnie czekają, poumawiani, może się nic nie przytrafić, a mogę dziewczynie zniszczyć karierę. Głupio trochę, nie lubię nawalać.

– Szkoda. Ale i tak…

Kelner radośnie otworzył nam butelkę tego samego wina. Obie znałyśmy podstawową zasadę: nie mieszać! Jak Sauvignon Blanc, to Sauvignon Blanc, w dodatku z tego samego roku, dobra, niech da jeszcze trochę serka, obiad… Chyba to był obiad…? Jadłyśmy, nie pijemy na głodno.

– Duch bojowy we mnie wstąpił – oznajmiła Lalka. – Ale chciałam powiedzieć, że i tak głupoty mówię, jutro już ruszam nowe zlecenie i na rozmowę z tobą miałabym czas najwcześniej pojutrze wieczorem, ty jesteś na wakacjach, a ja w pracy.

– Znam ten ból – mruknęłam niechętnie, wspominając lata niedosypiania.

– No i właśnie, też do bani. Co tu będziemy sobie szklić, przecież obie wiemy, że chodzi o moją matkę, nie? Klasyczna pijawka w odwrotną stronę.

Miło jest czasem rozmawiać z osobą, która rozumie każdą przenośnię, każdy skrót myślowy, której nie trzeba niczego tłumaczyć jak sołtys krowie na miedzy. Miło jest także czuć cudze zaufanie.

Lalka nie miała najmniejszych wątpliwości, że zrozumiem. Pijawka ssie. Ale może też mniej ssać, a więcej wpuszczać jadu, jak meszka, wstrzykuje ten jad i wstrzykuje, aż w końcu człowiekowi trucizna zaszkodzi nieodwracalnie. Znałam doskonale oba rodzaje szkodnictwa i, nie wiadomo skąd, ona wiedziała, że znam.

– Zgadza się – potwierdziłam. – Ale to przypadek prosty i powszechnie, można powiedzieć, stosowany. Ja zaś miałam na myśli szerszy wachlarz, matka – dziecko, żona – mąż, siostra – brat, dwie siostry, jasne jak słońce, kliniczne przykłady. Gorzej, jeśli to wychodzi poza sferę rodzinnych uczuć i związków, a włazi na pracę zawodową. Do uchwycenia trudniejsze, do ukrócenia tym bardziej.

Lalka złapała w mgnieniu oka, ale jeszcze nie oderwała się od własnych problemów.

– W zawodowej uczucia nie brużdżą – zastrzegła się. – Nie musisz kochać wspólnika, dyrektora, prezesa, pomocnika i całej reszty. A tu, sama widzisz, jeśli osoba nie przegryzie ci gardła, będzie nieszczęśliwa, a ty byś osobie…

– Krzywdę ciężką wyrządziła – przerwałam bezlitośnie. – Chłopczyk zatłukł młotkiem kotka. Z zapałem. A potem chłopczyka trzeba było leczyć, bo po stracie kotka wpadł w te tam różne psychiczne. Ale gdybyś gnojowi odebrała młotek i jeszcze zdrowo strzeliła go w tyłek, ryczałby przeraźliwie i byłby taaaaki okroooopnie nieszczęęęęśliwyyyy…

– Ale dzieci my wychowujemy! – wrzasnęła zdenerwowana Lalka. – A rodziców nie!

– I dlatego odczepmy się od odpowiedzialności za nich. Dajmy im tyle, ile zdołamy, dajmy im wszystko, z wyjątkiem nas samych. Jeśli chcą nas zeżreć, trudno, musimy uciekać, tak jak dzikie lwie szczenię przed głodną mamusią. Albo tatusiem. A jeśli już ci się uda upolować antylopę, proszę bardzo, przywlecz ją mamusi, niech sobie zeżre. Antylopę, nie ciebie. Przeciwko sobie mówię, bo lubię antylopy. Ale mamusia, tatuś, to jedno, a obcy człowiek to drugie, obcy człowiek ani cię nie urodził, ani nie wychował, ani nie wykarmił, ani nie kocha. I ty jego też nie musisz. Jednak próbuje żerować na tobie, jakie tam próbuje, żeruje! Ty wymyśliłaś, a on zeżarł. Jeśli mu zaszkodzi, to sama przyjemność, ale, niestety, nie zawsze szkodzi.

– Wyraźnie widzę, że masz konkret na myśli – zainteresowała się Lalka, nagle uspokojona i opanowana. – Dobra, przyjęłam to rodzinne i postanowiłam się z tobą zgodzić, ulżyło mi na sumieniu. Co z tymi obcymi ludźmi? Gdzie sedno?

– W Ewie Marsz.

Teraz Lalka czekała na dalszy ciąg, patrząc na mnie pytająco, z kieliszkiem wina przy ustach. Spróbowałam uporządkować myśli i dokonać jakiegoś skrótu, bo było tego strasznie dużo.

– Ewa Marsz stanowi symbol i kwintesencję, nie tkwi w tym sama, tłok dookoła niej jak w tramwaju w godzinach szczytu. To ona napisała książkę, nie? Wymyśliła ją, wyjęła ją z siebie, miała jakąś myśl, przekazała jakiś obraz. W każdym razie z całą pewnością chciała przekazać. W jej myśl wessał się pasożyt w postaci buca niedomytego, reżysera, wycmoktał ją, wyćlamał, doprawił ulubionymi przyprawami, zapchał się, nic nie zrozumiał, przetrawił wszystko niedokładnie i wysrał.

Lalka kiwnęła głową tak gwałtownie, że puknęła nosem w kieliszek i napiła się wreszcie tego wina.

– Wnioskując z tego, co widziałam, wymieniony przez ciebie produkt końcowy w pełni odpowiada jakości dzieła. Ale dlaczego reżyser? Może to scenarzysta?

– Nic z tych rzeczy. Za dużo spotykałam znakomitych scenariuszy, idealnie spaskudzonych przez reżyserów. I nie mnie dotyczyły, żeby nie było nieporozumień, nie ja osobiście zostałam pogryziona, Sienkiewicz się w grobie przewraca, Kraszewski, Reymont, Prus, Dickens, Dumas się już w ogóle chyba rozkopał, że nie wspomnę o żyjących…!

– Od żyjących trudno wymagać, żeby się przewracali w grobie – zauważyła Lalka trzeźwo. – Ale samobójstwo by mnie nie zdziwiło.

– Mnie też nie, bo to potem straszny wstyd, wszystko się wali na autora. I nie scenarzysta, zwracam ci uwagę, decyduje o obsadzie aktorskiej, tylko reżyser, cała książka, na przykład, oparta jest na tłustej blondynce i z jej urody całość akcji wynika, a na ekranie widzisz chudą brunetkę i nic ci się nie zgadza. Bo on, ten bydlak, nie znosi tłustych blondynek, a uwielbia chude brunetki!

Lalka kiwała głową z nadludzką regularnością i wyraźną aprobatą. Weszła w temat aktywnie, przypominając sobie i mnie wszystkie znane, lubiane i śmiertelnie spaskudzone utwory, przeniesione na ekran zgodnie z poglądami reżysera i sprzecznie z zamierzeniami autora. Czas się kurczył bez naszej wiedzy.

Obok wiotkiej blondyneczki przy hondzie pojawił się nagle znacznie solidniejszy od niej młodzieniec, również w stroju kosmicznym i z hełmem w ręku. Blondynka rzuciła się na niego, waląc go pięściami w klatkę piersiową. Zwątpiłam, czy jest to objaw gorącej miłości, szczególnie, że dobiegły nas fragmenty czułych słów, a glos miała przenikliwy, przebijający nawet hałas uliczny. Obdarzyła go mianem łajdaka, imbecyla, kretyna i czegoś jeszcze, co już zostało zagłuszone silnikami. Uczyniłam przypuszczenie, że spóźnił się skandalicznie na spotkanie, wystawił ją rufą do wiatru i zmusił do wysiłków przy parkowaniu motoru, ciężkiego jak diabli.

Lalka się nagle ocknęła.

– O rany boskie, ostatnia chwila, ten kwadrans mi się kończy! Lecę. O samotności, którą też potępiasz, pogadamy następnym razem. Zostawić ci jakieś pieniądze?

– Puknij się. Jeszcze mnie stać na butelkę wina. Poleciała. Zostałam nad ostatnim kieliszkiem z myślą o Ewie Marsz.

Przed północą zdążyłam jeszcze zadzwonić do Lalki na komórkę.

– Słuchaj, bardzo cię przepraszam, przypomniałam sobie. One są pierścienice, te pijawki, a nie płazińce. Ale z punktu widzenia obrzydliwości płazińce mi bardziej pasują, więc nie musisz w umyśle korygować…

* * *

Ilekroć ostatnimi laty wracałam z dłuższego wojażu, natychmiast nadziewałam się na wydarzenia dość mocno wstrząsające, rozmaitego gatunku. Czekały już na mnie informacje, od których włos się na głowie jeżył, ręce opadały, a pod ciemieniem ruszała karuzela. Albo odwrotnie, pojawiała się próżnia kosmiczna, z której należało wydłubać błyskawiczne decyzje.

A swoją drogą ciekawe, czy z próżni kosmicznej można w ogóle cokolwiek wydłubać…?

Tym razem radosna wieść dopadła mnie, zanim jeszcze zdążyłam dotrzeć do własnej bramy.

Ze cztery kilometry mi brakowało i musiałam zjechać z udającej autostradę ulicy, bo zasłyszane informacje okazały się zbyt sensacyjne, żeby potraktować je lekceważąco. Z komórką przy uchu zatrzymałam się na jakimś podjeździe do cudzego domu.

– Niech pan to powie jeszcze raz, panie Tadeuszu – poprosiłam mojego agenta. – Ta parcela przy Kabatach…?

– Właśnie ta, przy której pani się…

– Awanturowała – podsunęłam niecierpliwie, bo pan Tadeusz najwyraźniej szukał jakiegoś eleganckiego słowa.

– Awanturowała, powiedzmy. Jest, to znaczy będzie, do sprzedania, to znaczy do kupienia i jeśli pani rzeczywiście ją chce, trzeba natychmiast zastrzec prawo pierwokupu i zadatkować. Nie mogłem wcześniej zadzwonić, to wyskoczyło w ostatniej chwili, myślałem, że pani już jest…

– Jestem, dojeżdżam do domu. Po czemu ona?

– No właśnie, na tym przecież polega okazja. Po trzydzieści dolarów za metr.

– Ile…?!

– Trzydzieści dolarów…

– Ona nie odrolniona? – spytałam podejrzliwie.

– Odrolniona. W tym rzecz. Bo znów może wejść w grę przedawnienie, te przepisy zmieniają się, co chwila, nie zdążyłem się upewnić w kwestii terminu, ale trzeba sprawdzić natychmiast i stąd pośpiech…

– Dlaczego tak tanio?

– Sprzedaje córka i chce się tego natychmiast pozbyć, tam jakieś małżeńskie rozliczenia wchodzą w grę, a ja przypadkiem mam kontakt i mogę być pierwszy w kolejce, a pani przecież chciała…

– Zaraz. Przeszło dwa tysiące pięćset metrów po trzydzieści dolarów, trzy razy dwa i pół… Panie Tadeuszu, nie mam tyle! Zejdę poniżej zera, nie chcę brać żadnych kredytów…