Выбрать главу

Wszystkie informacje o Jaźgielle Górski otrzymał od razu na wstępie, przybywszy do kurortu w swój dzień wolny, do którego każdy, nawet funkcjonariusz policji, miewa prawo. Ciekawość kolegów po fachu zaspokoił jednym słowem.

– Świadek – rzekł ponuro i wszyscy natychmiast zrozumieli.

Po czym jak pierwszy lepszy normalny człowiek poszedł z Jaźgiełłą na piwo.

Przypadkowym ułatwieniem dla niego stał się fakt, że akurat telewizja powtarzała film, nakręcony z książki Dyszynskiego. Krótko dało się go oglądać, ponieważ lokal garstronomiczny przeciętnej kategorii nie służy na ogół doznaniom kulturalnym i któryś klient rychło przestawił program na kanał sportowy, ale Górski chwycił okazję. Bez ujawnienia prawdziwych zamiarów płynnie nawiązał do tematu.

– Panie, tyle człowiek wie, co mu w ucho wpadnie – odpowiedział Jaźgiełło na dyplomatyczne pytanie. – Ja się nie znam, książki czytam, kto powiedział, że nie? Czasem nawet specjalnie popatrzę, co z takiej książki zrobili, ja, wie pan, nie mam jakichś tam manii, fiołów, na rybach mi nie zależy, lubię sobie posiedzieć i popatrzeć. Sportowe to już nie dla mnie, wiek nie ten, a co mam zdrowie tracić, przegrywamy i przegrywamy, tylko człowieka szlag trafia i jeszcze go, kiedy nagła krew zaleje. Wolę filmy.

– Ekranizacje książek – podsunął Górski.

– A dlaczego nie? Ale to, panie, różnie wychodzi. Mnie się, prawdę powiedzieć, nie całkiem podoba, gdzieś tam człowiek czyta, że ten jakiś był wielki i bykowaty, a tu mu chudego kurdupla pokazują i tylko się zastanawia, ten czy nie ten? Albo i odwrotnie, coś pan oglądasz, no, takie tam sobie, a tu krzyki, że książka, że nagroda, aż się nie chce sprawdzać i czytać. Jednego znam takiego, co na filmie widział „Polowanie na Czerwony Październik”, ja tam i książkę czytałem, i film oglądałem, pan pewno też, nie? Książka dziesięć razy lepsza, a ten żłób film obejrzał, a książki już nie chciał przeczytać, nie i nie, co się natłumaczyłem, to ludzkie pojęcie przechodzi, do tej pory nie przeczytał!

Zdenerwowawszy się widocznie, pan Jaźgiełło zamówił następne piwko. Górski uczynił podchwytliwą uwagę.

– Autorzy mówią to samo…

– O, to pan wie? Z jednym gadałem, był tu, Dyszyński, co tę dziwną książkę napisał, a na filmie mu spaskudzili, jakieś takie nudne wyszło.

– Znam Dyszyńskiego. Nawet coś wspominał, że tu, w Busku, z kimś na ten temat dyskutował…

– To ze mną! – ucieszył się pan Jaźgiełło. – Może i z kim innym, ale ze mną na bank! I pamięta? Coś takiego…!

– Mówił, że pan coś mówił o jakimś zakładzie.

– No to już gwarantowane, że ja. Faktycznie, o zakład poszło, bo tak bez niczego to ja bym się nie ośmielił człowieka zaczepiać, zawsze, co literat, to literat. A tu jeden kumpel się ze mną kłócił aż świszczało, że jest całkiem odwrotnie. Że taki pisarz, jak go nie pokażą, filmu nie zrobią, to się wcale nie liczy, jakby go w ogóle nie było, reklamę musi mieć i na reklamie go tak ciągną w górę. Zapierał się jeszcze jak ten głąb w kapuście, że wie lepiej, bo fachowiec mu wytłumaczył i nawet przykłady dawał…

Z anielską cierpliwością Górski wysłuchał całego wywodu, którego treść była mu już znana na pamięć, chciwie czyhając na chwilę, kiedy w sposób naturalny będzie mógł zadać dwa pytania. Doczekał się wreszcie.

– I z kim pan się tak założył? Co to za jakiś uparty palant? Znajomy?

Pan Jaźgiełło po sześciu piwach z niczego tajemnicy nie czynił.

– Panie, kumpel, jeszcze z wojska. Dziwadło, wojsko lubił, dobrowolnie przyszedł, chociaż mógł się wyższymi studiami wykręcić, i od tamtych czasów tak się, co parę lat, co i raz to spotykamy. On w Warszawie mieszka, w księgowości robi, ale tak na doskok, Romek Wystrzyk się nazywa, a że uparty, to fakt.

– I uwierzył panu, jak pan powtórzył tę rozmowę z Dyszyńskim?

– A skąd! Zapierał się jak to stado osłów czy kozłów, czy czegoś tam. Aż mu autograf na książce musiałem pokazać, rozzłościł się wtedy okropnie i już tylko bulgotał coś tam o tym swoim fachowcu. Ale zakład przegrał i piwo honorowo postawił.

– A ten jego fachowiec, to kto?

– A bo ja wiem? Nie mówił, a ja nie pytałem. Tyle, że fachowiec jak z koziego zadka trąba. Niezadowolony był, jak nigdy, bo tak normalnie, to zgrywny koleś, wesoły, kawały lubi, że boki zrywać…

W kwestii posługiwania się samochodem Majewskiego oraz obecności i nieobecności zgrywnego kolesia w Busku, pan Jaźgiełło żadnej wiedzy nie posiadał. Nie widywali się codziennie. Mimo tego niepowodzenia Górski sam sobie złożył gratulacje za poddanie się głupiemu pomysłowi towarzyskiego i nieoficjalnego przesłuchania pana Jaźgiełły, który w obliczu prawa z pewnością byłby znacznie bardziej powściągliwy. Nie zmarnowała mu się podróż.

Co nie przeszkadzało, że dziwoląg śledczy rozrastał się i prawie zaczynał kwitnąć. Gdyby jeszcze wydał owoce…

Całej tej pogawędki ze świadkiem wysłuchałam z kasety, Górski, bowiem, być może natchniony wyrażonym przeze mnie wcześniej żalem, zaopatrzył się w pluskwę. Czy uczynił to legalnie, czy nie, wolałam nie pytać.

– I co? – spytałam w zamian niecierpliwie. – U tego Majewskiego z gipsem też pan był?

– Właśnie mu zdejmowali gips. Musiałem przeczekać, ale za to później był taki zadowolony, że chętnie rozmawiał na każdy temat. Żona również, bo tego mężowskiego gipsu miała już po dziurki w nosie.

Najwidoczniej z rozpędu Górski również zrobił się towarzysko rozmowny.

– I co?

– Pana Wystrzyka znają, co jakiś czas przyjeżdża, w opinii o nim raczej się różnią. Dla Majewskiego jest to wesoły dowcipniś, niekiedy trochę uciążliwy, ale co tam, zawsze śmieszny. Dla Majewskiej koszmarny, pomylony tyran, o gówniarskich skłonnościach, prawie nie do wytrzymania. Unika go bardzo starannie, twierdząc, że mąż w gipsie zgoła czyściec dla niej stanowi i więcej utrudnień już nie zniesie. Na szczęście pan Wystrzyk niekiedy schodził z oczu i jakby ulgę odczuwała, z czego obecnie wnioskuje, że musiało go nie być, ale gdzie się podziewał, nie ma pojęcia. Pani rozumie, ja prawie cytuję.

– Rozumiem. A Majewski w tym gipsie był chyba mało ruchliwy…?

– Zgadza się, w sypialni się nudził, przeważnie telewizję oglądał i w ogóle nie wie, co się dookoła działo. Wystrzyk lubił dalekie spacery.

– A gdzie jadali?

Górski westchnął, pogmerał przy kasecie i uruchomił ją ponownie. Zabrałam ustrojstwo do kuchni i słuchałam w trakcie przyrządzania herbaty. A przy okazji także posiłku dla kotów, czajnik gulgotał, ja zaś kroiłam surową rybę, garmażeryjne wysiłki uległy zakończeniu równocześnie, wróciłam do salonu z dużą tacą, ciągle słuchając, Górski jakoś dziwnie popatrzył na surową rybę na styropianowym półmiseczku, może zaniepokoił się nieco moim przejściem na japońską kuchnię, ale nie miałam teraz czasu wyprowadzać go z błędu. Sam się wyprowadził, kiedy, wciąż z tą kasetą, rybę wystawiłam na taras, a do herbaty dołożyłam bardzo dziwne, malutkie placuszki z nadzienia do indyka, takie na raz do gęby. Był to, rzecz jasna, ewenement, bo jako prawdziwie gościnna pani domu, zdałam w życiu egzamin może ze dwa razy. Herbata i cześć, nic więcej. Nie ze skąpstwa, tylko z reguły spotkania u mnie bywały służbowe, a trudno równocześnie miotać się po kuchni i załatwiać w pokoju interesy, a niekiedy, gorzej jeszcze, robić za gwiazdę.

Tu akurat nastąpiło skojarzenie, o pożywieniu słuchałam i pożywienie wpadło mi pod rękę. Doniosłam je niejako naturalną rzeczy koleją i nawet dołożyłam widelczyki.

Górski nie wydawał się głodny, musiało go jednakże zaciekawić niezwykłe zjawisko, bo od razu i bez zachęty spróbował. Po czym wyłączył kasetę, przerywając wypowiedzi Majewskich.

– Co to jest? – spytał z wielkim zainteresowaniem.

– Wiem, że pan ma żonę – odparłam może odrobinę niepewnie, bo z żonami policjantów nigdy nie wiadomo. Tracą cierpliwość do mężowskich wysiłków głupio i niesłusznie, bo w końcu widziały gały, co za męża brały. – Mogę panu powiedzieć, ale i tak pan zapomni albo pomiesza, więc może lepiej powiem pańskiej żonie bezpośrednio, przez telefon? Jeśli pan chce…?

– Chcę. Bardzo.

– Od razu, czy po kasecie?

– Od razu. Po kasecie mogą się pojawić wnioski i komentarze.

Rozsądny facet. Złapał żonę przez komórkę, przypomniałam sobie, że wiem, jak jej na imię.

– Pani Kasiu – powiedziałam bez wstępów – tak, dobry wieczór, ja na to trafiłam przypadkiem, bo przy pieczeniu drobiu zostało mi za dużo. Tartą bułkę namoczyć w mleku, łyżeczka cukru, troszkę soli, łycha rodzynek, łycha płatków migdałowych, obojętne, może być kosteczka, byle drobno posiekane, jedno albo dwa jajka, zależnie od ilości ogólnej, konsystencja bardzo gęstego ciasta, smażyć na maśle, na średnim ogniu. Pani mąż to lubi.

– Czy on prowadzi w tej chwili dochodzenie? – spytała pani Kasia dość chłodnym głosem.

– Tak. To znaczy, ja słucham zeznań z kasety i musiałam go czymś zająć przez ten czas. Spróbował i pasuje mu. Mam to pani napisać…?

– Nie mam jeszcze sklerozy…

Górski odebrał mi komórkę.

– U pani Chmielewskiej jestem – rzekł z naciskiem. – Kasiu, zapamiętałaś przepis…? To świetnie, zrób coś takiego, nie żeby zaraz, ale od czasu do czasu. To znakomite i oryginalne. Na zimno. Na gorąco też…? – spytał mnie pośpiesznie.

– Jeszcze lepsze.

– We wszelkich postaciach – rzekł do telefonu. – Proste…? No właśnie, tak przypuszczałem, znając twórczynię… Proszę!

Wetknął mi do ręki komórkę.

– Do licha, nie wiedziałam, że to pani – powiedziała z zakłopotaniem pani Kasia. – Nie byłam niegrzeczna…? No to chwała Bogu! Ja panią doskonale znam przez Roberta…

Oburzyłam się, że Górski o mnie opowiada. Kasia się obruszyła.

– Ależ ja jestem prokuratorem!

Przypomniałam jej, że tajemnica spowiedzi obowiązuje adwokatów. Z prokuratorami różnie bywa.

– Gdybym cokolwiek gdziekolwiek powtórzyła, on by mnie zabił i słowem się więcej do mnie nie odezwał – powiadomiła mnie Kasia bardzo stanowczo. – To znaczy, mam na myśli, w odwrotnej kolejności. Duże się to smaży czy małe?

– Im mniejsze, tym lepsze, ale długo trwa. Chyba, że się przy tym czyta książkę, wtedy niech sobie trwa i przez cały dzień. Smak ten sam, malutkie wygodniejsze do jedzenia.