Выбрать главу

Podejrzane. W oczy się rzucało, że kręcą. Naknocili z tą Ewą i zrobili supeł nie do rozwiązania, może idą na przetrzymanie, kto tu, kogo. Zaraz, ale autor ma pełnię swobody, prawo do zerwania umowy z odpowiednim wyprzedzeniem, prawo do wybrania sobie innego wydawnictwa. Ona chyba nie zwariowała i nie dała im bezwarunkowej wyłączności na dwadzieścia lat? Lalka nic nie mówiła o paranoi, która musiałaby opętać Ewę Marsz już, co najmniej dziesięć lat temu, a przecież coś by się o tym rozeszło. Niemożliwe, żeby Ewa Marsz była jeszcze głupsza niż ja!

Odezwał mi się charakter, pisnął ośli upór, adres i telefon Ewy, kontaktu z autorem szuka się przez wydawnictwo, przez redakcję, przez cokolwiek, z czym współpracuje. Właśnie znalazłam się w wydawnictwie…

– Potrzebny mi jest telefon Ewy Marsz. Ewentualnie adres. Od razu powiem, szuka jej szkolna przyjaciółka, siedzi we Francji, zobligowała mnie do złapania jej, żeby się do niej odezwać i tak dalej. Panowie mają te rzeczy.

– Telefon Ewy Marsz jest oczywiście zastrzeżony…

– No to, co, że zastrzeżony! – zezłościłam się. – Dzwoni się do osoby i pyta, czy komuś tam można ją dać, albo daje się jej mój numer i niech ona zadzwoni. Niejaka Lalka jej szuka, można jej to powiedzieć. Niech pan dzwoni, ale już!

Wyglądało to tak, jakby obaj usiłowali się wydostać z płonącego pomieszczenia rurą kanalizacyjną, bardzo krętą, z mnóstwem kolanek.

– Jej może nie być w domu…

– Na komórkę! Niemożliwe, żeby nie miała komórki! Wszyscy mają!

– Nie, komórki numeru nie mamy, właśnie zmieniła ostatnio i jeszcze nie zdążyła zawiadomić…

– Często wyłącza…

– Adres! W umowie musicie mieć adres!

– Ale to jest dawny adres, a ona zmieniła mieszkanie…

– To jak panowie się z nią kontaktują?

– W zasadzie czekamy na jej telefon… umówieni jakoś… na domowy, ale ona często wyjeżdża… można się nagrać na sekretarkę… to wieczorem… rano…

Jedno stało się pewne. Od tych dwóch niczego się nie dowiem, zablokowało ich, jeśli przestaną się jąkać, zaczną łgać, a do łgarstwa mają talent ogromny. Trzeba szukać inaczej. Dziwne, swoją drogą, że nie zmienili tematu, skoro był dla nich tak niewygodny, a nowy, sensacyjny, sam się przecież nasuwał, zabójstwem Wajchenmanna grzmiały już wszystkie media, a ci nic, ani słowa.

A, do diabła z Wajchenmannem, chwilowo też mi wyleciał z głowy.

Dlaczego Ewa Marsz od sześciu lat przestała pisać…?

* * *

Wróciłam do domu, postawiłam na ogniu garnek z wodą w celu ugotowania sobie obiadu w postaci brokuła i zadzwoniłam do Lalki.

– Słuchaj, czy Ewa Marsz całkiem prawnie zmieniła nazwisko na Ewę Marsz, czy tylko używa pseudonimu?

– Czekaj, przymknę drzwi, straszny mam hałas obok, cudem trafiłaś, bo tylko przez niedopatrzenie nie wyłączyłam telefonu. Ale zaraz wyłączę. Ewa…? Nie mam pojęcia. Zamierzała zmienić, ale nie wiem, czy to zrobiła. A co?

– Nic. Mam już te książki, wyślę ci jutro DHL – em, zaraz do nich zadzwonię. Jakaś draka z Ewą, daj mi telefon do Miśki. Jak ona się nazywa?

– Kto? Miśka?

– No pewnie, że Miśka!

– Też nie wiem. Rozwiodła się. Albo wróciła do panieńskiego, Kamińska, albo została przy mężu, Ruszczyc, nie była zdecydowana i nie wiem, na czym stanęła. Na imię ma, przypominam ci, Stefania. Już ci daję numer, masz, czym pisać…?

Miałam, czym pisać, technicznie byłam przygotowana do działania. Słusznie powiedziała o tej Stefanii, bo nawet mi do głowy nie przyszło, że jej siostra posiada jakieś chrzestne imię. A żaden ksiądz nie ochrzciłby dziecka imieniem Miśka, takiej świętej nie było. Wyraziła dziką wdzięczność za książki i na tym był koniec rozmowy.

Zadzwoniłam do DHL – u, umówiłam się wcale nie na jutro, tylko od razu na dziś, przed wieczorem zdążą przyjechać.

Zadzwoniłam do Miśki.

Rozpoznała mnie po chwili tak krótkiej, że prawie niezauważalnej, czemu niewątpliwie sprzyjało wspomnienie sceny, jaką przeżyłyśmy wspólnie, z Lalką i trzema kotami syjamskimi, z czego jeden należał do Lalki, jeden do Miśki, a jeden był sporny i ten spór musiałam rozstrzygać. Metafizyka weszła wtedy w grę, kot zadecydował samodzielnie, takich chwil się nie zapomina.

Nie, też nie wiedziała nic o oficjalnym nazwisku Ewy Marsz, w ogóle prawie nie miewała z nią osobistych kontaktów, ale znały się oczywiście. O adresie nie miała pojęcia.

– Ale wiem, w jakim banku ma konto – oznajmiła pocieszająco. – W tym samym, co ja, spotkałam ją tam przypadkiem.

– No? W jakim?

– Piętnasty oddział PKO, wiesz, ten na rondzie…

Wiedziałam doskonale.

– Przez bank trafiać do człowieka, proszę, Europa! Natchnęłaś mnie nadzieją na cywilizację, dziękuję ci bardzo!

– Nie ma, za co. Ciekawe, czy trafisz…

Sama byłam ciekawa. Konto w tym banku miałam od wieków, robiłam za stałego klienta. Znając życie we własnym kraju, nie próbowałam nawet przez telefon, postanowiłam tam pojechać i byłabym to uczyniła od razu, gdyby nie ten garnek na ogniu i umówiona wizyta posłańca z DHL – u.

Myśl, że właściwie prośbę Lalki już spełniłam, zdobyłam książki Ewy i zaraz je wyślę, nawet we mnie nie drgnęła. Osobliwa reakcja wydawnictwa zaczęła mnie korcić, znaleźć Ewę Marsz…

Zarazem ulągł mi się drugi kierunek poszukiwań.

Zapragnęłam zdobyć filmy z jej książek. Zapragnęłam, to za mało powiedziane, uparłam się, musiałam, pchało mnie, ciągnęło, szarpało pazurami i gryzło wszędzie. Dwie ekranizacje, tytułów nie pamiętałam, były idiotyczne, tak samo zresztą jak cała reszta, nie miałam także pojęcia, kto reżyserował. Mignęły na ekranie parę lat temu i znikły, czemu trudno było się dziwić.

Posiadała je telewizja, dwójka, ale w telewizyjnym drugim programie żadnych znajomości nie miałam i ogólnie byłam tam raczej źle widziana od czasu, kiedy z wielkim krzykiem odmówiłam udziału w straszliwym gniocie, okrzyczanym jako dzieło kultowe. Dzieło wprawdzie niedawno zeszło z ekranu razem z jednostką prowadzącą, ale niechęć do mnie pozostała, zapewne wsiąkła im w mury i wydzielała nieprzychylne miazmaty. Ponadto wątpliwe było, czy w obliczu ekscytującej zbrodni ktokolwiek w ogóle zrozumie, co do niego mówię.

Należało złapać Magdę. Co prawda, odeszła już z dwójki, możliwe, że ją wyrzucili za przesadnie wysoki wskaźnik inteligencji, i przeszła do TVN, ale kontakty i różne przyjaźnie ocaliła. Niektórym osobom swój szkodliwy wskaźnik udawało się ukrywać, dzięki czemu spokojnie pracowały nadal i znajomość z Magdą traktowały jak rodzaj wytchnienia. Relaksik po ciężkiej orce umysłowej poniżej poziomu terenu.

Stanowiła moją jedyną nadzieję. Zadzwoniłam do niej i okazało się, że znajduje się właśnie w Łęczycy. Jeszcze trochę pobędzie.

– O Boże! – jęknęłam. – Jak mogłaś teraz wyjeżdżać! Jesteś mi tutaj potrzebna jak powietrze!

– Coś się stało? – zaniepokoiła się Magda.

– No wiesz…! Taki atrakcyjny trup leży, a ty pytasz, czy coś się stało…

– A, nie, ja nie o tym. Mam tu reportaż, który powinnaś pochwalić, takie trochę historyczne, bardzo a propos, warcholstwo narodu, Diabeł Stadnicki i tak dalej, byłam na to umówiona już dawno i nie będę sobie psuła dobrej roboty przez Wajchenmanna. Pytam, czy tobie coś się stało?

Uspokoiłam ją. Rzeczywiście, paskudzić cokolwiek dobrego dla Wajchenmanna, poroniony pomysł.

– Nie, nic takiego. Ale z wiekiem robię się coraz bardziej niecierpliwa i chciałabym wszystko załatwić natychmiast, już, a nawet jeszcze prędzej. Powiem ci oczywiście od razu, żebyś sobie nie myślała. Trzeba podwędzić dla mnie dwie kasety z archiwum dwójki.

– No, to nie taki wielki problem, szczególnie teraz, w tym bajzlu. Jakie kasety?

– Dwa filmy z książek Ewy Marsz. Z niechęcią i dławiąc się, używam słowa ekranizacje.

– Oooooo… – powiedziała Magda takim tonem, że zaintrygowała mnie niezmiernie.

– A co…?

– To jednak będzie, problemik. Nie pamiętam szczegółów, ale obiło mi się o uszy, że coś tam śmierdziało. No nic, jak tylko wrócę, ruszę do szturmu, wracam pojutrze ku własnej rozpaczy.

– Dlaczego rozpaczy?

– Od pierwszego kopa przytrafił mi się tu chłopak, jak z marzeń sennych, ucywilizowany, meksykański desperado, szał! Skąd taki w Polsce…?

– I uprawia rodeo? – zainteresowałam się chciwie.

– Nie wymagaj za wiele! Z zawodu prozaicznie, elektronik od różnych zabezpieczeń, ale co za różnica. I też uwiązany do koryta. To trzeba mieć porąbane szczęście, żeby spotkać coś podobnego w nieodpowiednim miejscu i czasie, klątwa nade mną wisi!

– Umów się z nim, do licha, to nie Syberia, tylko Polska, mały kraj. Gdzieś w połowie drogi…

Magda westchnęła ciężko.

– Droga to pryszcz, czas, czas! No nic, spróbuję. W trakcie powrotu zmobilizuję się i natychmiast przystąpię do działań podziemnych. Opowiesz mi, o co chodzi, bo jestem pewna, że jakaś zadra w tych kasetach tkwi…

Telefon to urządzenie znane, proste i w zasadzie przyjazne. Nie wypuszczałam go z ręki, ruszyłam znajome i co młodsze osoby do poszukiwania kaset po sklepach i rozmaitych giełdach. Wszystkich musiałam zapewniać, że to nie ja wykosiłam Wajchenmanna, ale ten haracz składałam chętnie, chociaż z lekkim żalem. Woda w garnku wygotowała mi się doszczętnie, nalałam nowej i przykręciłam palnik, żeby się nie czuć poganiana. Prawie przestawałam być głodna.

Zadzwonił Tadzio.

– Popytałem po kumplach, nikt nic nie wie o Ewie Marsz. Jakie one miały tytuły, te filmy?

A skąd, do pioruna, mogłam to wiedzieć…?!

– Tadziu, nie mam pojęcia. I nie wiem, kto to robił, ale na wierzchu drobnym drukiem powinno być napisane. Wiesz, taka „Pensja pani Latter” na podstawie „Emancypantek”…

– Trudno będzie. Gdyby pani, chociaż tytuł podała… Zaczęłam dzwonić do Lalki. Wyłączyła komórkę i cześć, a domowy telefon nie odpowiadał. Zadzwoniłam do Magdy, może pamięta, nic z tego, wyłączyła komórkę, a pewnie, desperado… Zadzwoniłam do Julity, niech usiądzie do Internetu i poszuka Ewy Marsz, okazało się, że akurat dojeżdża do Radomia.