Выбрать главу

Późnym wieczorem przyjechał kurier z DHL – u. Brokuła udało mi się ugotować w trzeciej kolejnej wodzie, trochę był przesolony, bo każdą nową wodę starannie soliłam. W kwestii kaset zacięłam się, spod ziemi wygrzebię…!

* * *

Władza śledcza przybyła do mnie o wczesnym poranku, piętnaście po dziewiątej, skąd taki pośpiech…?

Zdumiałam się śmiertelnie, bo że wszystkim znajomym od razu do głowy przychodziłam, było zrozumiałe, ale urzędowa instytucja miałaby taką głupotę potraktować poważnie…? Na jakiej, do licha, podstawie? W końcu mnie osobiście ten wredny nieboszczyk niczego nie spaskudził, co ja dla niego, barachło, nie będzie się bóstwo byle, czym zajmowało, ku szczytom rączki wyciągał. Więc dlaczego ja?

Zdążyłam jeszcze ucieszyć się, że od wczoraj żadnej dodatkowej wiedzy nie uzyskałam i nie muszę nikogo ani chronić, ani wrabiać. Przyjęłam dwóch panów chętnie, na ile o tej porze było to dla mnie możliwe, z cichą nadzieją, że więcej dowiem się ja od nich, niż oni ode mnie. Zasób posiadanych informacji z pewnością wypadał na ich korzyść.

Obaj obcy. Też mnie to zdziwiło, prawie obraziło, po czym tknęło przyjemnym niepokojem. Bo dlaczego nie Górski? Tym razem wolał mnie unikać? Może po prostu nie miał ochoty osobiście przypudlić osoby, zaprzyjaźnionej z nim od prawie dwudziestu lat. Znaczy, podejrzenia musiały zaistnieć silne, cudowna myśl!

– Gdzie pani była czternastego maja między godziną piętnastą a dwudziestą pierwszą? – spytali od razu, bez straty czasu i owijania w bawełnę.

– Może usiądziemy? – spytałam wzajemnie.

Nie chcieli. Nie to nie, niech sobie stoją. Częściowo rozkopane walizki i torby wciąż jeszcze leżały w holu, może usiłowali podejrzeć, co ze sobą przywiozłam, proszę bardzo, brudne zdążyłam wynieść do łazienki, żadna kompromitacja mi nie groziła.

Nie umiem rozmawiać na stojąco, więc usiadłam, żeby nic z przyjemności nie stracić. Wyjątkowo nie musiałam niczego sprawdzać, świetnie wiedziałam, gdzie byłam i co robiłam czternastego maja, było to trzy dni temu, wracałam do kraju.

Twardo stali i czekali na odpowiedź.

– Różnie – powiadomiłam ich życzliwie. – W Danii, w Niemczech i w Polsce, spędziłam dzień w sposób ruchliwy. Życzą sobie panowie szczegóły?

– Poprosimy.

– Z promu w Warnemunde zjechałam o czternastej pięćdziesiąt, tłoku nie było, o piętnastej znalazłam się już na autostradzie…

Z wielką przyjemnością opisałam wszystkie perypetie podróży, zakończonej w Szczecinie, gdzie o dwudziestej pierwszej siedziałam w hotelowej restauracji i jadłam kolację.

– Skąd pani jechała?

– Z Danii.

Milczeli przez chwilę. Najwyraźniej w świecie moje odpowiedzi nie spodobały im się okropnie. Walczyli zapewne z zakorzenioną już nadzieją, że naprawdę ja kropnęłam Wajchenmanna i moje alibi jest niewyraźne. Nadzieja czepiała się pazurami. Z nagłym rozczarowaniem nie wiedzieli, co począć, wiadomo, że pogodzić się trudno…

Ruszyło moje dobre serce. Przelotnie zastanowiłam się, który to już raz śmieci z podróży dostarczają mi alibi. Nadal nie będę ich wyrzucać!

– Panowie, przecież ja domyślam się, w co tu gramy. Różne głupoty podejrzany może wygadywać, nie będę udawać, że nic nie rozumiem i strasznie się dziwię, otrząsało mnie na niego od lat i własnymi rękami gardło bym mu poderżnęła, gdyby nie to, że się brzydzę. Będziecie szukali dowodów, na co wam ta strata czasu, proszę bardzo, rachunki z hoteli, numery telefonów, granicę musicie odpracować sami, bo ja nie wiem, co i jak tam obecnie rejestrują, ale jakieś fotokomórki albo inne świństwo muszą mieć. Samochód stoi w garażu, numery ma na sobie, możecie obejrzeć, zdaje się, że jest tam gdzieś wetknięty także bilet na prom i kwitek z parkingu. Papiery, proszę uprzejmie…

Skorzystali z propozycji. Wnikliwie i z dużą wprawą obejrzeli wygrzebaną z mojej torebki makulaturę, wciąż milcząc. Usiedli nawet. Po chwili sklęśli troszeczkę, sztywność im przeszła pi razy oko w połowie, porzucili papierowy chłam i znów milczeli przez chwilę.

– Zna pani Waldemara Krzyckiego? – spytał znienacka jeden, przedstawili mi się, ale nie zapamiętałam nazwisk.

– Proszę…?

– Waldemara Krzyckiego, pytam, czy pani zna.

Tu mnie ustrzelił.

– A kto to jest? – zaciekawiłam się chciwie. – Nie znam człowieka, w życiu o takim nie słyszałam, ale może go znam z twarzy? Bez nazwiska?

– Zna pani ludzi z twarzy bez nazwiska?

Idiotyczne pytanie. Z politowaniem wyjaśniłam, że każdy zna takich miliony. Może się okazać, że tego jakiegoś Waldemara Krzyckiego widuję parę razy do roku w sklepie ogrodniczym i co z tego? Skąd mam wiedzieć, że ten przy skrzyneczkach z sadzonkami to Waldemar Krzycki?

Zezłościłam się nawet trochę i chyba stało się to widoczne. Ten, który zaczął pierwszy, zmiękł odrobinę silniej.

– Waldemar Krzycki, asystent reżysera, od niedawna współpracował z denatem… to znaczy, z Wajchenmannem. Zna go pani?

Odetchnęłam głęboko dla uspokojenia i pokręciłam głową.

– Nie. Nawet, jeśli go kiedyś widziałam, nic o tym nie wiem. I nie słyszałam o nim. W jakim jest wieku?

– Około trzydziestu pięciu…

– Nie. I nie ma sensu, żebym zaczęła zgadywać. Oczywiście nie dowiem się, po co on panom?

Zamilkli. Wyglądało na to, że moja wyraźnie udokumentowana nieobecność w kraju, pełna niemożność osobistego kontaktu z Wajchenmannem i niewiedza o Krzyckim rzeczywiście nabruździły im przeraźliwie. No, może nie uwierzyli w Krzyckiego, mogłam zełgać. Ale z tajemniczych powodów to właśnie ja miałam być podejrzana i koniecznie ja powinnam była drania trzasnąć. Ciekawe…

– Rozumiem, że panom przykro, że to nie ja – powiedziałam ze szczerym współczuciem, bo sama znałam ten ból, kiedy się cała koncepcja wali. – Będziecie pewnie sprawdzać z nadzieją, że coś się gdzieś opsnie, nie da rady, naprawdę byłam w drodze, ale może, chociaż mogłabym się dowiedzieć, jak go kropnęłam? Podobno w wyjściu do ogrodu leżał, tak wieść gminna niesie, od czego tak leżał? Strzał z broni palnej, trucizna, w łeb dostał przedmiotem twardym? Musiało być coś wyraźnego, bo od początku nikt nie wspominał o żadnym wylewie, zawale, przypadkowym potknięciu… A…! Uczciwość każe mi panów poinformować, że pomagać nie będę. Przeszkadzać też nie, palcem o palec nie stuknę, ale niech przynajmniej coś mam z tych podejrzeń!

Nie polubili mnie, to było widać. Właściwie powinni byli pożegnać się zimno i wyjść, nie czynili tego, zapewne rozstawanie się z nadzieją wymagało czasu i wysiłku. Spróbowałam wynieść z tego korzyść własną.

– No…? – zachęciłam delikatnie. – Słyszałam, że zastrzelony. Nie z łuku chyba, nie z procy, ani z kuszy? Prawda to czy nie? Jeśli panowie nie chcą mówić, to nie, i tak dowiem się wszystkiego od ludzi, ale z każdego gadania zawsze coś wynika. Może przypadkiem wiem coś, o czym sama nie wiem, że wiem?

Ożywili się. Młodzi, bo młodzi, ale już fachowcy, każdemu maciupeńka iskierka w oku błysnęła, odpadłam jako sprawca, jednakże źródłem nieuświadomionej wiedzy mogłabym się okazać.

– No dobrze – złamał się ten pierwszy. – Tetetka starego typu, o ile wie pani, co to jest…

– Wiem – warknęłam.

– Skąd…? – wymamrotał odruchowo drugi, ale pierwszy ciągnął dalej, więc kolejne głupie pytanie pozostało bez odpowiedzi.

– Jeden strzał od tyłu, prosto w plecy, z bliskiej odległości, ale nie z przystawienia. Trafiło w serce…

– W komorę… – wyrwało mi się.

– Pani poluje?

– Co pan? Żywe, niewinne stworzenie miałabym zabijać…? Jak stał? Z pewnością to wiecie, frontem do ogrodu czy do domu? Wchodził czy wychodził? Tetetka ostro wali, mogło go obrócić, ale lekarz umie stwierdzić takie rzeczy. To jak było?

– Bardzo dużo pani wie – dokonał odkrycia drugi, najwidoczniej wyznaczony do roli tego gorszego, siląc się na przekąs.

Machnęłam ręką, bo już straciłam cierpliwość i wpatrzyłam się w pierwszego.

– Wchodził – wyznał z resztkami oporu. – Z tarasu do domu. Możliwe, że tylko otworzył drzwi, wyszedł na chwilę i wrócił…

– Ktoś był w ogrodzie, skorzystał z okazji i rąbnął – podchwyciłam. – Cholera, nie mam pojęcia, jak to wszystko wyglądało, ten jego dom i ogród, nigdy się tym nie interesowałam. Ale nie szkodzi, dowiem się…

– Od kogo? – wdarł się ostro drugi.

– Niech pan mnie nie rozśmiesza, od znajomych osób. Tłumy to wiedzą.

– Napomknęła pani coś o motywach? – podjął z nadzieją pierwszy.

Odsapnęłam, ulżyło mi i zebrałam myśli. Nie, zbyt wielkich kłód pod nogi nie zamierzałam im rzucać.

– Ostrzegam panów, że to jest mój osobisty wymysł, a motywy dopuszczam niejako podwójne. Młody to on już nie był, z wiekiem popadł w megalomanię rozdętą i zaczął przerabiać wieszczów na swoje kopyto. Wszystko przerabiał na swoje kopyto. Ekranizował rozmaite rzeczy wedle własnego gustu, paskudząc treść i formę, jedno i drugie powszechnie znane i wysoko cenione, i w końcu ktoś mógł tego nie wytrzymać. Albo go trzasnął z zemsty za dzieła wykonane, albo nie chciał dopuścić do kolejnego. I nie było na niego siły, miał wysokie protekcje, nasze władze, niestety, za szkolnych czasów nie czytały książek, najwyżej bryki, więc nie czuły paskudztwa, finansowały, można powiedzieć, bezmyślnie. Ktoś nie znalazł innej drogi ukrócenia procederu, jak tylko usunąć go z tego świata, co sama chętnie bym uczyniła, ale jakoś nie miałam okazji. A drugi kierunek zwyczajny, kwestia kariery, komuś bruździł, nogę podstawiał albo, co, łatwo mu było, no i sprawca stracił cierpliwość. Ogólnie mówię, bo szczegółowo tego środowiska nie znam. Poszukajcie jego innych wrogów, nie ja jedna na świecie.

Nie wydawali się zadowoleni i widać było, że na żadne moje pytanie postarają się już nie odpowiedzieć. Pogawędka nie trwała długo i to raczej ja ich uszczęśliwiłam własnymi poglądami, a nie oni mnie. Poszli sobie wreszcie, dostarczywszy mi wyłącznie tego jakiegoś Waldemara Krzyckiego, o którym, byłam pewna, w życiu nie słyszałam.

Z pewnym wysiłkiem wróciłam do równowagi i zajęłam się sobą.