Выбрать главу

— Coś, co mnie dotyczy?

— Tak… dla twojego dobra… tak mi przynajmniej powiedział.

Dlaczego pomimo wrogiego stosunku do Astarity postanowiłam tym razem zobaczyć się z nim? Nie wiem sama. Czułam, że opuszczają mnie siły; odpowiedziałam:

— Dobrze, pójdę do niego.

Moja uległość skonsternowała nieco Gizelę. I teraz dopiero zauważyła, jaka jestem blada i przerażona.

— Co ci jest? — zapytała. — Czy dlatego, że on jest w policji?… Ależ on nie ma nic przeciwko tobie. Czego się boisz? Przecież cię nie zaaresztuje.

Wstałam, chociaż ledwie trzymałam się na nogach.

— Dobrze — powiedziałam — pójdę tam! Jakie to ministerstwo?

— Spraw Wewnętrznych, naprzeciwko „Supercinema”… Ale posłuchaj…

— O której godzinie?

— Jest tam przed południem… ale posłuchaj…

— Do widzenia!

Nie spałam prawie tej nocy. Nie pojmowałam, czego poza miłością może chcieć ode mnie Astarita; ale przeczucie, które wydawało mi się nieomylne, mówiło, że nie będzie to nic pomyślnego. Miejsce, dokąd mnie wzywał, kazało mi przypuszczać, że sprawa związana jest w jakiś sposób z policją. A wiedziałam o tym, o czym wiedzą wszyscy biedacy, że jeżeli policja w coś się wdaje, skutki zawsze bywają opłakane. Po skrupulatnym zastanowieniu się nad moim postępowaniem doszłam do wniosku, że Astarita planuje jeszcze jeden szantaż, wykorzystując jakieś informacje o Ginie. Nie znałam życia Gina i istniała możliwość, że jest on skorumpowany politycznie. Nigdy nie zajmowałam się polityką, ale nie byłam aż taką ignorantką, aby nie wiedzieć, że wielu było takich, którym nie podobał się rząd faszystowski, i że właśnie tacy ludzie jak Astarita mieli za zadanie wyłapywać tych wrogów ustroju. Wyobraźnia malowała mi w żywych kolorach dylemat, przed jakim postawi mnie Astarita; albo mu ulegnę, albo Gino znajdzie się w więzieniu. Byłam w rozterce, bo nie chciałam spełnić żądania Astarity, a jednocześnie nie mogłam dopuścić, żeby zaaresztowano Gina. Myśląc o tym nie odczuwałam już współczucia dla Astarity, tylko nienawiść. Wydawał mi się człowiekiem niegodnym, małostkowym, podłym, który powinien zostać jak najsurowiej ukarany. Szukałam jakiegoś wyjścia z tej sytuacji i różne myśli plątały mi się po głowie, między innymi i ta, żeby zamordować Astaritę; ale było to nie tyle rozwiązanie sprawy, ile raczej niezdrowe fantazjowanie podczas bezsennej nocy, wytwory bujnej wyobraźni, niezdolne przekształcić się w obiektywną i stanowczą decyzję; pomysł ten prześladował mnie aż do białego rana. Widziałam siebie, jak wkładam do torebki cienki, ostry sprężynowy nóż, którego matka używała do obierania kartofli, idę do Astarity, słyszę od niego to, czego się właśnie obawiałam, i jak potem całą siłą mojej muskularnej ręki wymierzam mu cios w szyję, między uchem a wykrochmalonym kołnierzykiem. Widziałam siebie, jak siląc się na największe opanowanie, wychodzę z jego pokoju, po czym biegnę, żeby ukryć się u Gizeli albo u kogoś innego ze znajomych. Ale snując te krwawe marzenia, przez cały czas zdawałam sobie sprawę, że nigdy w życiu nie zdobyłabym się na coś podobnego; boję się krwi i mam wrodzony lęk przed wyrządzeniem komuś krzywdy; skłonna jestem raczej cierpieć sama niż innym zadawać cierpienie.

O świcie zdrzemnęłam się trochę, a kiedy przyszedł ranek, wstałam i jak zwykle poszłam na spotkanie z Ginem. Skoro tylko znaleźliśmy się na podmiejskiej szosie, po kilku wstępnych zdaniach zapytałam go, starając się nadać mojemu głosowi naturalne brzmienie:

— Powiedz mi… czy tyś się kiedy zajmował polityką?

— Polityką? Co to ma znaczyć?

— No, w tym sensie, że brałeś udział w antyrządowych wystąpieniach.

Spojrzał na mnie z pewną wyższością, po czym zapytał:

— A ty powiedz mi, czy ja wyglądam na głupca?

— Ależ słuchaj…

— Odpowiedz mi najpierw, czy wyglądam na głupca?

— Nie — odrzekłam — skądże znowu… ale…

— A więc — zakończył — po co miałbym zajmować się polityką?

— Nie wiem… czasami…

— Nie… a temu, co podsunął ci tę myśl, powiedz, że Gino Molinari nie jest taki głupi.

Około jedenastej — przedtem krążyłam przeszło godzinę koło ministerstwa, nie mogąc zdecydować się, żeby wejść do środka — zameldowałam się u portiera i zapytałam o Astaritę. Szłam najpierw po ogromnych marmurowych schodach, potem po nieco węższych, ale również dość obszernych, na koniec kilkoma szerokimi korytarzami i wreszcie wprowadzono mnie do poczekalni, w której znajdowało się troje drzwi. Słowo „policja” kojarzyło mi się zawsze z ciasnymi, niechlujnymi lokalami komisariatów rejonowych, toteż byłam zupełnie zaskoczona luksusem biura, w którym pracował Astarita. Poczekalnia wyglądała jak prawdziwy salon, mozaikowa posadzka, antyczne obrazy, jakie widuje się w kościołach; pod ścianami stały skórzane fotele, na środku masywny stół. Onieśmielona tym komfortem, nie mogłam powstrzymać się od myśli, że Gizela miała rację: Astarita musi być rzeczywiście ważną osobistością; owo wrażenie zostało nagle potwierdzone w nieoczekiwany sposób. Zaledwie zdążyłam usiąść, otworzyły się jedne drzwi i wyszła z nich kobieta bardzo wysoka i piękna, choć już nie najmłodsza, elegancka, czarno ubrana, z woalką na twarzy; za nią ukazał się Astarita. Wstałam, przypuszczając, że teraz kolej na mnie. Ale Astarita dał mi znak ręką, jak gdyby chciał powiedzieć, iż widzi mnie, ale muszę jeszcze zaczekać, i w dalszym ciągu rozmawiał na progu z ową panią. Wreszcie odprowadził ją do środka salonu i na pożegnanie pocałował w rękę z głębokim ukłonem, po czym gestem dłoni zaprosił do gabinetu pana siedzącego ze mną w poczekalni; był to staruszek w okularach, z siwą bródką, w czarnym garniturze, wyglądający na profesora. Zerwał się natychmiast na znak Astarity i podbiegł do niego uniżony i zadyszany. Znikli obydwaj w gabinecie i znowu zostałam sama.

Co uderzyło mnie najbardziej podczas krótkiego pojawienia się Astarity, to jego zachowanie: był całkiem inny niż podczas wycieczki do Viterbo. Wtedy był zmieszany, podniecony, milczący, przejęty; teraz zrobił na mnie wrażenie człowieka opanowanego, o swobodnych, ale przy tym powściągliwych manierach, bił od niego jakiś pełen dyskrecji autorytet. Zmienił się także jego głos: podczas wycieczki mówił do mnie niskim, gorącym, zdławionym tonem; ale kiedy rozmawiał z zawoalowaną panią, głos jego miał brzmienie czyste, chłodne, umiarkowane, spokojne. Ubrany był jak zawsze w ciemnoszary garnitur, biały wysoki kołnierzyk usztywniał jakby jego szyję; ale i ubranie, i kołnierzyk, na które w czasie wycieczki nie zwróciłam specjalnej uwagi, wydały mi się teraz doskonale dopasowane do tego otoczenia, do surowych, masywnych mebli, do wielkiego salonu, do ciszy i porządku, jakie tu panowały, po prostu jak gdyby były czymś w rodzaju munduru. Gizela miała rację, pomyślałam znowu, że Astarita musi być osobistością o wielkim znaczeniu i tylko miłością tłumaczyć było można jego zmieszanie i poczucie niższości, jakie stale okazywał w stosunku do mnie.

Obserwacje te rozproszyły nieco mój niepokój, tak że kiedy po kilku minutach drzwi się otworzyły i wyszedł z nich starszy pan, czułam, że odzyskałam już zupełnie panowanie nad sobą. Tym razem jednak Astarita nie pokazał się na progu, żeby mnie zawołać. Zadzwonił dzwonek i do gabinetu wszedł woźny, zamykając drzwi za sobą, po czym wrócił, zbliżył się do mnie, zapytał szeptem o moje nazwisko i powiedział, że mogę wejść.

Gabinet Astarity, niewiele mniejszy od poczekalni, był prawie całkiem pusty, tylko w jednym kącie stała kanapa i dwa pokryte skórą fotele, a w drugim duże biurko, za którym siedział Astarita. Przez dwa duże okna, spoza białych firanek, wpadało do pokoju światło pochmurnego chłodnego dnia, spokojne i smutne, które przypomniało mi głos Astarity, gdy rozmawiał z zawoalowaną panią. Na podłodze leżał duży, puszysty dywan, na ścianach wisiało kilka obrazów. Pamiętam jeden z nich: przedstawiał zielone łąki, przecięte na horyzoncie pasmem skalistych gór.