Astarita, jak już wspomniałam, siedział za swoim dużym biurkiem i kiedy weszłam, nawet nie podniósł oczu znad papierów, które czytał czy też udawał, że czyta. Mówię „udawał”, bo od razu byłam pewna, że odgrywa komedię, aby mnie onieśmielić i pokazać, jaki z niego dygnitarz. Istotnie, kiedy podeszłam do biurka, zobaczyłam, że na arkuszu papieru, w który wczytywał się z taką uwagą, widniało tylko kilka linijek i podpis z zakrętasem. Poza tym ręka, którą podpierał czoło i w której między dwoma palcami trzymał papierosa, drżała silnie, zdradzając jego zdenerwowanie. Na skutek owego drgania nieco popiołu spadło na świstek, który Astarita badał z tak nienaturalnym i pełnym natężenia skupieniem. Oparłam ręce na krawędzi biurka i powiedziałam:
— Przyszłam.
Na to słowo, jak gdyby na umówiony sygnał, przestał czytać, pospiesznie zerwał się z miejsca i podszedł, aby przywitać się ze mną, ujmując mnie za obydwie ręce. Zrobił to wszystko w milczeniu, co dziwnie kontrastowało z jego swobodnym i pełnym wyższości sposobem bycia, który usiłował zrazu zachować także w stosunku do mnie. Ale zorientowałam się natychmiast, że już na sam dźwięk mojego głosu zapomniał o przygotowanej roli; znowu ogarnęło go zmieszanie. Pocałował mnie kolejno w obie ręce, patrzał na mnie pożądliwie i melancholijnie zarazem, chciał coś powiedzieć, ale wargi mu drżały i milczał przez chwilę.
— Przyszłaś — rzekł na koniec głosem niskim i zdławionym, który tak dobrze znałam.
Obecnie, może przez kontrast z jego zachowaniem, wróciła mi cała pewność siebie.
— Tak, przyszłam — odpowiedziałam. — Chociaż nie powinnam była przyjść… Co mi pan ma do powiedzenia?
— Chodź, usiądź tutaj — szepnął. Nie puścił mojej dłoni, którą mocno ściskał, i zaprowadził mnie za rękę aż do kanapy. Usiadłam; on ukląkł nagle przede mną obejmując mi nogi ramionami i oparł czoło o moje kolano. Odbyło się to wszystko w milczeniu, drżał całym ciałem. Przyciskał czoło z taką siłą, że aż mnie to bolało; trwał tak w bezruchu i dopiero po dłuższej chwili poruszył łysiejącą głową, jak gdyby chciał ukryć twarz na moim łonie. Wtedy poruszyłam się chcąc wstać i powiedziałam:
— Miał mi pan powiedzieć coś ważnego… a więc proszę mówić… a jak nie, to już idę.
Na te słowa podniósł się jakby z trudnością, usiadł przy mnie, wziął mnie za rękę i szepnął:
— Nie… po prostu chciałem cię zobaczyć. — Chciałam wstać po raz drugi, ale on przytrzymując mnie dorzucił: — Tak… i chciałem ci powiedzieć, że my dwoje musimy dojść do porozumienia.
— Jak to?
— Ja ciebie kocham — powiedział szybko — kocham cię ponad wszystko… Zamieszkaj ze mną, w moim domu, będę cię traktował tak, jak gdybyś była moją żoną… Kupię ci suknie, biżuterię, wszystko, co będziesz chciała…
Stracił całkowicie panowanie nad sobą, słowa z trudem przechodziły mu przez nieruchome, zaciśnięte usta.
— Chyba nie po to — zapytałam zimno — wezwał mnie pan tutaj?
— Nie chcesz?
— Nawet nie ma o czym mówić!
Zdziwiło mnie, że nic na to nie odpowiedział. Podniósł tylko rękę i prawie hipnotyzując mnie swoim przenikliwym wzrokiem, pogłaskał mnie po całej twarzy, jak gdyby pragnął utrwalić sobie w pamięci moje rysy. Palce jego były delikatne i czułam ich drżenie, kiedy przesuwał je od skroni do policzka i od policzka do brody, od brody do policzka, od policzka do skroni. Była to pieszczota mężczyzny zakochanego, a wymowa miłości jest tak silna, nawet wtedy kiedy nie jest odwzajemniona, że przez chwilę, wiedziona odruchem litości, chciałam powiedzieć mu jakieś cieplejsze słowo. Ale nie miałam już na to czasu, bo on wstał nagle, mówiąc dziwnym tonem, pełnym przejęcia, a zarazem rzeczowym, w którym przebijała i namiętność, i zarazem jakaś całkiem nowa nuta:
— Poczekaj… rzeczywiście… mam przecież powiedzieć ci coś ważnego. — Podszedł do biurka i wziął do ręki jakiś czerwony papier.
Teraz z kolei ja się zmieszałam, kiedy podszedł do mnie z tym papierem. Zapytałam słabym głosem:
— Co to jest?
— To… to… — było dziwaczne, jak jego pełen autorytetu, oficjalny głos drżał pod wpływem wzruszenia — to pewna informacja dotycząca twojego narzeczonego.
— Ach… — zawołałam i śmiertelnie przerażona zamknęłam na chwilę oczy. Astarita zauważył to i zaczął przerzucać jakieś kartki, gniotąc je w podnieceniu.
— Gino Molinari, czy tak?
— Tak.
— I masz wyjść za niego w październiku, zgadza się?
— Tak.
— Ale okazuje się, że Gino Molinari już jest żonaty — ciągnął dalej — i powiem ci nawet, z kim. Z Antoniettą Partini, córką Emila i Diomiry z domu Lavagna, od czterech lat, mają córeczkę, której na imię Maria… Żona jego mieszka obecnie w Orvieto przy matce…
Nie powiedziałam nic, wstałam z kanapy i skierowałam się ku drzwiom. Astarita stał na środku pokoju z papierami w ręku. Otworzyłam drzwi i wyszłam.
Pamiętam, że kiedy znalazłam się na ulicy w tłumie ludzi i owiało mnie ciepłe powietrze pochmurnego, łagodnego dnia zimowego, doznałam nagle uczucia gorzkiej pewności, że życie moje, po krótkiej przerwie, którą spowodowały moje plany małżeńskie i związane z tym przygotowania, wraca znowu do starego koryta, jak rzeka, której sztucznie nadano na niedługi okres czasu inny bieg. Nie spodziewałam się już żadnych nowości, żadnych zmian. Może owo uczucie zrodziło się we mnie dlatego, że jak odurzona rozglądałam się dokoła wzrokiem pozbawionym dawnej śmiałości, i po raz pierwszy od wielu miesięcy w bezlitosnym świetle normalnej codzienności zobaczyłam ludzi, sklepy, pojazdy takie, jakie były, ani ładne, ani brzydkie, ani ciekawe, ani nieciekawe, takie jakie muszą wydawać się pijakowi, kiedy alkohol przestaje działać. A może, co jest jeszcze bardziej prawdopodobne, sprawiło to stwierdzenie faktu, że normalne życie to nie są moje marzenia o szczęściu, ale coś wręcz odwrotnego, coś, co przeciwstawia się wszelkim projektom i planom, co jest nieprzewidziane, przypadkowe i przynosi rozczarowanie i ból. I niewątpliwie, jeżeli to było prawdą — a ja wierzyłam, że to prawda — owego ranka, po kilkumiesięcznym zamroczeniu, zaczęłam znowu żyć na jawie.
Była to jedyna myśl, jaką nasunęło mi odkrycie podwójnej gry Gina. Ale nie zamierzałam go potępiać ani też nie miałam do niego prawdziwego żalu. Jeżeli nawet zostałam oszukana, to nie obyło się to bez mego współudziału; i zbyt bliskie było wspomnienie radosnych chwil przeżytych w ramionach Gina, żebym nie znalazła jeżeli już nie usprawiedliwienia, to przynajmniej wytłumaczenia dla jego kłamstw… Myślałam, że, oślepiony namiętnością, był raczej słaby niż zły i że w gruncie rzeczy zawiniła, jeśli można tu było mówić o winie, moja uroda, dla której mężczyźni tracili głowę i która kazała im zapominać o wszelkich skrupułach i obowiązkach. Jednym słowem, Gino nie był bardziej winny niż Astarita, tyle tylko że uciekł się do oszustwa, a Astarita do szantażu. Poza tym obydwaj kochali mnie po swojemu i z pewnością każdy z nich, gdyby tylko mógł, usiłowałby zdobyć mnie w przyzwoity sposób i zapewniłby mi owo skromne szczęście, które przedkładałam ponad wszystko. Tymczasem zły los sprawił, że ja, przy całej mojej urodzie, trafiłam na takich mężczyzn, którzy mi tego szczęścia dać nie mogli. I można się było zastanawiać, czy w ogóle ktoś tutaj zawinił, ale to, że ja padłam ofiarą, nie ulegało wątpliwości.