— Pośpiesz się — powiedziałam — zimno mi.
Był już rozebrany i rzucił się na mnie. O jego stosunku do miłości już mówiłam; był on taki jak i on sam i wydaje mi się, że wyczerpałam już ten temat. Wystarczy, jeżeli dodam, że był to jeden z tych mężczyzn, którzy uważają, że skoro płacą, mogą wymagać, i nie wyrzekają się niczego, co im się ich zdaniem należy, bo w przeciwnym razie uważaliby, że ich oszukano. Jak już wspomniałam, był zapamiętały w miłości, ale nie do tego stopnia, żeby choć na chwilę zapomnieć o swoich pieniądzach i o tym, żeby z nich wyciągnąć jak największy zysk. Chciał on, z czego szybko zdałam sobie sprawę, możliwie jak najbardziej przedłużyć nasze spotkanie, aby mieć całą pełnię należnej mu przyjemności. W tym celu uwijał się skrzętnie wokół mego ciała niczym wokół instrumentu, który wymaga dłuższego przygotowania, zanim się na nim zagra, przy czym ode mnie żądał tego samego. Ale ja, choć byłam mu posłuszna, szybko zaczęłam odczuwać znudzenie i obserwowałam go chłodno, jak gdyby to jego rzucające się w oczy wyrachowanie oddaliło mnie na wielki dystans i jak gdybym z bardzo daleka oglądała przez szybę niechęci i wstrętu nie tylko jego, ale i siebie. Było to przeciwieństwem owego uczucia sympatii, którego szukałam instynktownie na początku wieczoru; ogarnął mnie nagle wstyd i wyrzuty sumienia, przymknęłam oczy.
Zmęczył się na koniec i leżeliśmy na łóżku obok siebie. Odezwał się chełpliwie:
— Musisz przyznać, że chociaż mam już swoje lata, kochanek ze mnie wyjątkowy.
— Tak, to prawda — odpowiedziałam obojętnie.
— Mówią mi to wszystkie kobiety — ciągnął dalej. — A czy wiesz, co ja o tym myślę? Że w małej beczce dobre wino… Te wielkie chłopiska, dwa razy takie jak ja, to wszystko nic niewarte.
Zaczynało mi być zimno, usiadłam więc i nakryłam kołdrą nas obydwoje. On wziął to za objaw czułości i powiedział:
— Jak to miło z twojej strony… a teraz zdrzemnę się chwilkę. — Przysunął się do mnie i rzeczywiście zasnął.
Leżałam na wznak, bez ruchu, z jego siwą głową na moich piersiach. Kołdra okrywała nas do pasa i patrząc na jego owłosiony tors, pełen zmarszczek, zdradzających podeszły wiek, znowu poczułam, że jest to człowiek całkiem mi obcy. Ale on spał; teraz nie mówił, nie patrzał na mnie, nie gestykulował; i można powiedzieć, że we śnie z tego bardzo przykrego człowieka pozostawało to, co było w nim najlepsze; był po prostu mężczyzną, jednym z wielu, bez zawodu, bez nazwiska, bez wad i zalet; spoczywało przy mnie tylko, ciało człowieka, którego klatka piersiowa miarowo poruszała się przy oddychaniu. Wyda się to dziwne, ale gdy patrzałam na niego, bezbronnego we śnie, ogarnęła mnie prawie tkliwość; uświadomiłam sobie to, gdy zauważyłam, że usiłuję leżeć prawie nieruchomo, aby go nie zbudzić. Było to owo uczucie sympatii, jakiego na próżno szukałam do tej pory i które obudziło się we mnie dopiero na widok jego siwej głowy, spoczywającej na mojej młodej piersi. Pocieszyło mnie to nieco i wydawało mi się nawet, że nie jest mi już tak zimno. Co więcej, doznałam przez chwilę jakby miłosnego uniesienia i łzy zakręciły mi się w oczach. Wywołał je — jak zresztą wywołuje po dziś dzień — nadmiar przepełniających mnie uczuć, szukających jakiegoś ujścia, a że nie miałam bliskiego człowieka, przelewałam je na byle kogo.
Po mniej więcej dwudziestu minutach Giacinti obudził się i zapytał:
— Czy długo spałem?
— Nie.
— Doskonale się czuję — oświadczył wstając z łóżka i zacierając ręce — ach, jak się świetnie czuję, ubyło mi co najmniej dwadzieścia lat. — Zaczął się ubierać, wciąż głośno wyrażając zadowolenie. Ja także ubierałam się, ale w milczeniu. Kiedy był gotów, zapytał:
— Chciałbym się znowu spotkać z tobą, laleczko… Jak to urządzimy?
— Zadzwoń do Gizeli — odpowiedziałam — widuję się z nią codziennie.
— Czy zawsze jesteś wolna?
— Zawsze.
— Niech żyje wolność! A ile ci się należy? — zapytał dotykając portfelu.
— Pozostawiam to do twego uznania — odrzekłam, po czym dodałam szczerze. — Jeżeli mi dobrze zapłacisz, będzie to dobry uczynek, bo bardzo potrzebuje pieniędzy…
On odpalił z miejsca:
— Jeżeli ci dobrze zapłacę, to nie dlatego, żeby zrobić dobry uczynek… z zasady nie robię nigdy dobrych uczynków… Zrobię to dlatego, że jesteś śliczną dziewczyną i że dzięki tobie spędziłem miły wieczór.
— Jak chcesz — odpowiedziałam wzruszając ramionami.
— Wszystko ma swoją wartość i za wszystko trzeba płacić zależnie od wartości — ciągnął dalej, wyjmując pieniądze z portfelu — dobre uczynki nie istnieją… Ty dostarczyłaś mi pewnych rzeczy w wyższym gatunku, niżby dostarczyła mi, przypuśćmy, Gizela, więc słuszne jest, żebyś dostała więcej od Gizeli. Dobry uczynek nie ma z tym nic wspólnego! I dam ci jeszcze jedną radę: nie mów nigdy: „do twego uznania”… tak może mówić komiwojażer. Kiedy słyszę „do pańskiego uznania”, mam zawsze ochotę zapłacić mniej. — Zrobił porozumiewawczy grymas i podał mi pieniądze.
Gizela uprzedziła mnie już, że Giacinti ma szeroki gest, istotnie otrzymana suma przewyższała moje oczekiwania. Gdy brałam te pieniądze, znowu obudziło się we mnie owo silne uczucie wspólnoty i pobudliwości zmysłowej, jakiego doznałam już podczas wycieczki do Viterbo, przyjmując pieniądze od Astarity. I pomyślałam, że to właśnie wskazywało na moje powołanie, na to, że jestem jak stworzona do tego zawodu, pomimo że całym sercem rwałam się do całkiem innego życia.
— Dziękuję — powiedziałam i w porywie wdzięczności serdecznie pocałowałam go w policzek.
— To ja tobie dziękuję — odrzekł gotów do wyjścia. Wzięłam go za rękę i poprowadziłam przez ciemny przedpokój. Zamknęłam drzwi od mego pokoju i dopóki nie otworzyłam drzwi na klatkę schodową, posuwaliśmy się naprzód w zupełnych ciemnościach. I wówczas, wiedziona dziwną intuicją, wyczułam, że matka siedzi ukryta w jakimś zakamarku przedpokoju. Musiała schować się za drzwi albo w przeciwległym kącie, między kredensem a ścianą, i teraz czekała na wyjście mojego gościa. I przypomniało mi się nagle, co zaszło owej nocy, kiedy późno wróciłam do domu, po spotkaniu z Ginem w willi jego chlebodawców. Zdenerwowałam się na myśl, że kiedy Giacinti wyjdzie, ona rzuci się na mnie tak jak wtedy, schwyci mnie za włosy, przewróci na kanapę, będzie mnie biła po twarzy. Czułam przez skórę jej obecność, wydawało mi się prawie, że ją widzę; nie mogłam oprzeć się niemiłemu wrażeniu, że już, już wyciąga rękę za moimi plecami, gotowa wpić mi się we włosy. Trzymałam za rękę Giacintiego, a w drugiej ściskałam banknoty. Pomyślałam sobie, że skoro tylko matka mnie zaatakuje, oddam jej te pieniądze i w ten sposób, bez słowa, przypomnę jej, że właśnie ona sama pchała mnie zawsze na tę drogę; wiedziałam też, że tym gestem od razu zamknę jej usta, bo chciwość była dominującym rysem jej charakteru. Otworzyłam drzwi.
— A więc do widzenia! Zatelefonuję do Gizeli — powiedział Giacinti.
Widziałam, jak schodzi ze schodów, szeroki w ramionach, z siwymi sterczącymi na głowie włosami, i nie oglądając się macha ręką na pożegnanie; zatrzasnęłam drzwi. I natychmiast, tak jak przewidziałam, matka przyskoczyła do mnie w ciemnościach. Ale nie chwyciła mnie za włosy, czego się tak bałam, wprost przeciwnie, zaczęła ściskać mnie, ale tak niezdarnie, że początkowo nie mogłam się zorientować, o co chodzi. Zgodnie z moim planem poszukałam ręką jej ręki i wcisnęłam jej w dłoń pieniądze. Ale ona odepchnęła mnie i banknoty rozsypały się po podłodze; znalazłam je tam następnego ranka, kiedy wyszłam z mego pokoju. Wszystko to stało się w jednej chwili i żadna z nas nie przemówiła słowa.