W owych chwilach oszołomienia czasami skóra cierpła mi ze strachu; drżałam cała, czułam, jak jeżą mi się włosy i mrówki krążą u ich korzonków; miałam wrażenie, że walą się ściany mojego domu, miasto i cały świat, a ja zawisam w bezdennej czarnej otchłani; i wiszę tak w swojej sukience, ze swoim imieniem, wspomnieniami i profesją. Dziewczyna imieniem Adriana, zawieszona w nicości. Wydawało mi się, że owa nicość jest czymś uroczystym, niepojętym i pełnym grozy i że najsmutniejszy w tym wszystkim jest fakt, iż ja zjawiam się w tej nicości w takim samym stroju i w taki sam sposób jak w kawiarni, gdzie czeka na mnie Gizela. I bynajmniej nie pocieszało mnie to, że odruchy i czynności innych ludzi są równie błahe i nieproporcjonalne do tej otaczającej ich nicości. Zdumiewało mnie tylko, że oni nie zdają sobie z tego sprawy albo, jak to bywa, kiedy dużo ludzi odkrywa ten sam fakt, nie mówią o tym częściej i nie dzielą się swoimi obserwacjami.
W takich momentach padałam na kolana i modliłam się, powodowana raczej przyzwyczajeniem, które pozostało mi z dzieciństwa, niż świadomą wolą. Ale nie modliłam się słowami zwykłych pacierzy, które wydawały mi się zbyt skomplikowane w tym zagmatwanym stanie ducha. Rzucałam się na kolana z takim impetem, że potem przez kilka dni bolały mnie nogi, i modliłam się po prostu: „Chryste, zmiłuj się nade mną!” I nie była to modlitwa, ale raczej magiczne zaklęcie, mające rozproszyć mój lęk i pozwolić mi odnaleźć codzienną rzeczywistość. Po tym gwałtownym okrzyku, w który wkładałam wszystkie siły, długo klęczałam nieruchomo, kryjąc twarz w dłoniach. Aż wreszcie łapałam się na tym, że nie myślę już o niczym, że zaczynam odczuwać znudzenie, że jestem tą samą co zawsze Adrianą, że znajduję się w swoim pokoju; dotykałam swojego ciała nie dowierzając prawie, że nic się w nim nie zmieniło, po czym wstawałam i kładłam się do łóżka. Czułam się zupełnie wyczerpana i obolała, jak gdybym stoczyła się po kamienistym zboczu, i prawie natychmiast zasypiałam.
Te stany ducha jednak nie miały żadnego wpływu na moje codzienne życie. W dalszym ciągu byłam tą samą Adrianą, która za pieniądze przyprowadzała do domu mężczyzn, wychodziła z Gizelą i rozmawiała o nic nie znaczących sprawach z matką oraz innymi osobami. Czasami wydawało mi się dziwne, że będąc sama, jestem zupełnie inna niż przy ludziach, a także że całkiem inaczej patrzę na siebie niż na innych ludzi. Ale nie łudziłam się, że tylko ja doznaję uczuć tak gwałtownych i tak rozpaczliwych. Myślałam o tym, że przeżywają je wszyscy, co dzień, odczuwając, że całe ich życie sprowadza się w pewnym punkcie do udręki, niepojętej i absurdalnej. Tylko że i na nich świadomość ta nie wywierała żadnego widocznego na zewnątrz wpływu. Wychodzili potem z domu tak jak ja, kręcili się po świecie odgrywając szczerze swoją nieszczerą rolę. Myśl ta utwierdzała mnie jeszcze w przekonaniu, że wszyscy ludzie bez wyjątku godni są współczucia, choćby dlatego, że żyją.
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 1
Obecnie byłyśmy z Gizelą czymś więcej niż przyjaciółkami, byłyśmy wspólniczkami. Nigdy co prawda nie mogłyśmy uzgodnić miejsca naszych spotkań; Gizela lubiła nade wszystko luksusowe restauracje i cukiernie, ja natomiast skromne kawiarenki albo po prostu ulicę. Z powodu tej różnicy upodobań zawarłyśmy układ, że każda z nas ma co drugi dzień prawo wyboru ulubionego miejsca. Pewnego dnia, kiedy zjadłyśmy kolację w lokalu na próżno wyczekując towarzystwa i wracałyśmy już do domu, zauważyłam, że jedzie za nami powoli jakieś auto. Powiedziałam o tym Gizeli, dodając, że może uda się nam wreszcie znaleźć kompanów. Gizela była wściekła tego wieczoru, bo musiała zapłacić za kolację nic przy tym nie zyskując, a od pewnego czasu trapiły ją kłopoty finansowe. — Jedź sobie — mruknęła — jeśli chcesz… ja idę spać. — Tymczasem auto zbliżyło się do chodnika i jechało tuż obok nas. Ja szłam od strony jezdni. Zerknęłam w bok i zobaczyłam, że w samochodzie siedzi dwóch mężczyzn. Szeptem zapytałam Gizelę:
— Więc co robimy? Jeżeli ty nie pójdziesz, nie pójdę i ja.
Teraz ona z kolei spojrzała z ukosa na samochód i wydawało się, że waha się przez chwilę, wyraźnie zirytowana, po czym powiedziała:
— Nie, ja nie idę… idź sama… Co, boisz się?
— Nie, ale bez ciebie nie pójdę.
Potrząsnęła głową, znowu rzuciła okiem na samochód, który jechał teraz wolniuteńko, i rzekła zrezygnowanym tonem:
— No dobrze… zachowuj się tak, jak gdyby nigdy nic, idźmy jeszcze kawałek… nie chcę tutaj, na Corso.
Przeszłyśmy jeszcze z pięćdziesiąt metrów — auto wolno jechało za nami — po czym Gizela skręciła w ciemną, wąską uliczkę; szłyśmy po wąskim chodniku, wzdłuż starego muru oblepionego ogłoszeniami. Usłyszałyśmy, że auto skręciło także w przecznicę, i po chwili jego latarnie zalały nas smugą białego światła. Wydawało się nam, że ten snop światła rozbiera nas do naga, przygważdża do wilgotnego muru i wyblakłych, podartych plakatów, i zatrzymałyśmy się. Zirytowana Gizela powiedziała do mnie półgłosem:
— Cóż to za dzikie zachowanie?… Czy nie przyjrzeli nam się dostatecznie na Corso?… Mam ochotę wracać do domu.
— Nie, nie — powiedziałam szybko, proszącym tonem. Sama nie wiedziałam dlaczego, ale chciałam za wszelką cenę poznać tych dwu mężczyzn, siedzących w samochodzie. — Co ci szkodzi? Wszyscy tak robią.
Wzruszyła ramionami i w tej samej chwili światła zgasły, auto zatrzymało się przy chodniku, tuż przed nami. Kierowca, różowawy blondyn, wychylił się przez okienko i powiedział dźwięcznym głosem:
— Dobry wieczór.
— Dobry wieczór — odpowiedziała sucho Gizela.
— Dokąd to idziecie takie same, samiuteńkie? — ciągnął dalej tamten. — Czy możemy dotrzymać wam towarzystwa?
Chociaż przemawiał ironicznym tonem człowieka, który uważa, że jest wyjątkowo dowcipny, były to słowa oklepane, które słyszałam już setki razy. Gizela odpowiedziała głosem pełnym rezerwy:
— To zależy. — Ona także mówiła zawsze to samo.
— No więc — nalegał mężczyzna w samochodzie — od czegóż to zależy?
— Ile nam dacie? — zapytała Gizela zbliżając się i opierając się ręką o drzwi auta.
— A ile chcecie?
Gizela wymieniła sumę.
— Drogie jesteście — zanucił tamten — bardzo jesteście drogie — ale wydawało mi się, że gotów jest się zgodzić. Jego towarzysz, którego twarzy nie widziałam, nachylił się i powiedział mu coś do ucha; blondyn wzruszył ramionami i zwracając się do nas dorzucił: — Dobrze… wsiadajcie!
Jego towarzysz otworzył drzwiczki, przesiadł się na tylne siedzenie, otworzył od wewnątrz drugie drzwi i zaprosił mnie gestem, żebym wsiadła. Gizela usadowiła się koło blondyna, który spojrzał na nią i zapytał:
— No więc dokąd jedziemy?
— Do Adriany — odpowiedziała Gizela i podała adres.
Zazwyczaj w towarzystwie mężczyzn, czy to w samochodzie, czy gdzie indziej, byłam sztywna i milcząca i czekałam, aż oni pierwsi zaczną mnie zabawiać. Wiedziałam z doświadczenia, że nie trzeba ich zachęcać, bo tylko czekają na to, aby wziąć inicjatywę w swoje ręce. Także tego wieczoru siedziałam obojętna, nie odzywając się ani słowem, podczas gdy samochód pędził przez ulice miasta. Miejsca, które zajęłyśmy w samochodzie, wskazywały, że sąsiad mój przeznaczony mi był tej nocy na kochanka; widziałam tylko jego dłonie, podłużne, białe, oparte o kolana. On także milczał i siedział bez ruchu w cieniu, z odrzuconą do tyłu głową. Pomyślałam, że musi być nieśmiały, i nagle poczułam do niego sympatię: ja także byłam nieśmiała i nieśmiałość wzruszała mnie zawsze, bo przypominała mi, jaka byłam przed poznaniem Gina. Gizela rozmawiała ze swoim sąsiadem. Lubiła, kiedy tylko nadarzała się okazja, prowadzić eleganckie i inteligentne rozmowy, jak dama w towarzystwie pełnych dla niej uszanowania mężczyzn. Usłyszałam jej zapytanie: