— Czy to pański samochód?
— Tak — odpowiedział jej towarzysz — nie zdążyłem go jeszcze zastawić… Podoba ci się, co?
— Jest bardzo wygodny — odpowiedziała niedbale Gizela — ale ja wolę Lancie… są szybsze i lepiej resorowane… Mój narzeczony ma Lancię.
Była to prawda, Riccardo miał Lancię. Tylko że nigdy nie był narzeczonym Gizeli i już od dłuższego czasu wcale się nie widywali. Blondyn zaczął się śmiać i powiedział:
— Twój narzeczony ma pewnie Lancię na dwóch kołach. Gizela była bardzo wrażliwa i obrażała się o byle co. Zapytała dotknięta:
— Może mi pan powie, za kogo nas pan bierze?
— Nie wiem… powiedzcie same, kim jesteście — odrzekł blondyn — nie chciałbym zrobić fałszywego kroku.
Gizela miała jeszcze inną manię, a mianowicie chciała uchodzić wobec swoich przygodnych kochanków za to, czym nie była: za stenotypistkę, tancerkę lub osobę z towarzystwa. Nie zdawała sobie sprawy, że te jej pretensje nie przystoją osobie, która pozwala się zaczepiać i od razu wysuwa kwestie pieniężne.
— Obydwie jesteśmy tancerkami z zespołu Caccini — oznajmiła z wyższością — i bynajmniej nie jest naszym zwyczajem przyjmowanie byle jakich zaproszeń. Ponieważ zespół nasz jeszcze nie występuje, wybrałyśmy się wieczorem na spacer. Ja zresztą nie chciałam się zgodzić, ale moja przyjaciółka uparła się, mówiąc, że wyglądacie na wytwornych mężczyzn… Gdyby mój narzeczony dowiedział się o tym, ładnie bym wyglądała!
Blondyn znowu się roześmiał:
— Oczywiście, że my obaj jesteśmy bardzo wytworni, ale wy jesteście dwie uliczne dziwki… i cóż w tym złego?
Mój sąsiad odezwał się po raz pierwszy i powiedział spokojnie:
— Przestań, Giancarlo.
Nie powiedziałam nic; nie podobało mi się oczywiście owo lapidarne określenie, tym bardziej że powiedziane było z wyraźnie złośliwą intencją, ale bądź co bądź była to prawda. Gizela zaprotestowała:
— Przede wszystkim to nieprawda… a poza tym jest pan ordynarny.
Blondyn nic nie odpowiedział. Ale od razu zwolnił i zatrzymał auto przy chodniku. Znajdowaliśmy się na bocznej ulicy, opustoszałej i słabo oświetlonej, między dwoma szeregami kamienic. Blondyn zwrócił się do Gizeli:
— A co by było, gdybym cię tak wyrzucił z samochodu?
— Niech pan tylko spróbuje — z miejsca odpaliła Gizela. Miała usposobienie bardzo wojownicze i niełatwo było ją zastraszyć.
Wówczas mój sąsiad pochylił się ku przedniemu siedzeniu i zobaczyłam jego twarz. Był ciemny, potargane włosy sterczały mu nad wysokim czołem, oczy miał wypukłe, duże, czarne i błyszczące, nos silnie zarysowany, wąskie usta i nieładną, cofniętą do tyłu szczękę. Był bardzo chudy i na jego szyi widać było sterczące jabłko Adama. Powiedział do blondyna: — Przestaniesz wreszcie czy nie? — ostrym, ale spokojnym głosem (tak mi się przynajmniej wydawało), jak ktoś osobiście nie zainteresowany, zabierający głos w sprawie, która go nie dotyczy i nie obchodzi. Głos jego nie był ani silny, ani męski i z pewnością łatwo wpadał w falset.
— A co ciebie to obchodzi? — odrzekł tamten odwracając się. Ale powiedział to jakimś dziwnym tonem, jak gdyby sam już żałował, że zachował się niegrzecznie, i był zadowolony z interwencji przyjaciela. Ten ostatni mówił dalej:
— Cóż to za maniery? Do diabła, zaprosiliśmy je, zaufały nam i zgodziły się pojechać z nami, a teraz obrzucamy je wyzwiskami. — Zwrócił się do Gizeli i dorzucił autorytatywnym, a zarazem uprzejmym tonem: — Niech pani nie zwraca na niego uwagi, musiał trochę za dużo wypić. Mogę panią zapewnić, że nie chciał pani obrazić. — Blondyn zaprotestował ruchem ręki, ale tamten powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu i mówiąc głosem nie znoszącym sprzeciwu: — Powtarzam, że za dużo wypiłeś i nie miałeś zamiaru jej obrazić. A teraz jedziemy!
— Nie znalazłam się tutaj po to, żeby mnie obrażano — zaczęła niepewnie Gizela. Ona także zdawała się być wdzięczna brunetowi za jego interwencję. Ten natychmiast przyznał jej rację:
— Ależ oczywiście… nikt z nas nie lubi, żeby mu ubliżano… oczywiście.
Blondyn spoglądał na niego z ogłupiałą miną. Miał twarz czerwoną, nieregularnie nabrzmiałą o nierównej cerze wyglądającej jak wytłaczana skóra, niebieskie okrągłe oczy i szerokie usta, łakome i wyuzdane. Popatrzył na przyjaciela, który delikatnie poklepywał Gizelę po ramieniu, potem na Gizelę i nagle wybuchnął śmiechem.
— Słowo honoru, że nic a nic nie rozumiem! — zawołał. — Ależ o co idzie? Dlaczego właściwie się kłócimy?… Nawet nie pamiętam, o co poszło. Zamiast być w dobrym humorze, kłócimy się! Słowo honoru, że można zwariować! — Śmiał się serdecznie i, wciąż się uśmiechając, powiedział do Gizeli: — No, moja piękna, proszę o mnie źle nie myśleć. Przecież w gruncie rzeczy jesteśmy jakby dla siebie stworzeni…
Gizela próbowała się uśmiechnąć i odrzekła:
— No właśnie… mnie także tak się wydawało…
Blondyn mówił dalej dźwięcznym głosem, śmiejąc się na całe gardło:
— Jestem najlepszym człowiekiem pod słońcem, nieprawdaż, Giacomo? Łagodny niczym baranek… trzeba tylko umieć ze mną postępować, to wszystko. No co, pocałujesz mnie? — przysunął się do Gizeli i objął ją ramieniem. Ona odchyliła nieco głowę do tyłu i powiedziała: — Zaczekaj chwileczkę! — Wyjęła z torebki chusteczkę, starła nią pomadkę z warg i pocałowała go w usta. Podczas pocałunku blondyn groteskowo wymachiwał rękami, jak gdyby brakło mu tchu i nie mógł złapać równowagi. Odsunęli się od siebie prawie natychmiast i blondyn z emfazą zapuścił silnik.
— No, to rozumiem… przysięgam, że od tej chwili nie będziesz miała powodu uskarżać się na mnie, będę bardzo poważny, bardzo delikatny i bardzo dystyngowany. Możecie dać mi po łbie, jeżeli się będę nieodpowiednio zachowywał. — Samochód ruszył.
W drodze usta mu się nie zamykały, śmiał się i gestykulował, z narażeniem naszego życia odrywając ręce od kierownicy. Natomiast mój sąsiad po tej krótkiej interwencji znowu wsunął się w cień i milczał. Czułam teraz, jak wielką wzbudził we mnie sympatię i zainteresowanie; kiedy pomyślę o tym dzisiaj, z odległości czasu, wiem, że właśnie w tym momencie zakochałam się w nim, a w każdym razie zaczęłam łączyć z jego osobą to wszystko, co było mi drogie i czego brakowało mi dotychczas. Bo miłość chce być przecież czymś więcej niż tylko zwykłym zaspokojeniem zmysłów, a ja byłam stale w poszukiwaniu owej chodzącej doskonałości, której niegdyś dopatrywałam się w Ginie. Zdarzyło mi się chyba po raz pierwszy, nie tylko od czasu, kiedy zaczęłam uprawiać swoją profesję, ale w ogóle po raz pierwszy w życiu, że spotkałam człowieka o tego rodzaju manierach i o takim głosie. Co prawda gruby malarz, któremu pozowałam na początku mojej kariery modelki, przypominał go trochę, tylko że był bardziej wyniosły i pewny siebie, ale i w nim zresztą byłabym się zakochała, gdyby tylko tego chciał. Głos i zachowanie mojego sąsiada — chociaż w odmienny sposób — wzbudziły we mnie uczucia podobne do tych, które przeżywałam podczas pierwszej wizyty w willi chlebodawców Gina. Wtedy zachwycił mnie ład, luksus, czystość panujące w willi i wydawało mi się, że nie warto żyć, jeżeli nie mieszka się w takim domu; tak samo i teraz głos nieznajomego, jego zachowanie, takie miłe i pełne rozsądku, oraz domysły, jakie w związku z tym snuć było można na temat jego osoby, zupełnie mnie oczarowały. A zarazem odczuwałam bardzo silny pociąg zmysłowy i nie mogłam się wprost doczekać, kiedy nareszcie będą pieściły mnie te ręce i całowały te usta. I zdawałam sobie sprawę, choć sama nie wiedziałam, kiedy to się stało, że obudziło się we mnie owo powiązanie, silne i niepojęte, dawnych marzeń z rozkoszą przeżywanej obecnie chwili, co jest charakterystyczne dla miłości i wskazuje nieuchronnie na jej początek. Ale ogarnął mnie także i strach, żeby on nie spostrzegł moich uczuć i nie wymknął mi się. Powodowana tym lękiem, wyciągnęłam do niego rękę, żeby uścisnąć ją w swojej dłoni, na próżno jednak usiłowałam spleść jego palce z moimi, jego dłoń pozostała nieruchoma. Zmieszałam się bardzo, wiedząc, że powinnam wycofać moją rękę, jeżeli on nie reaguje na mój uścisk, a zarazem nie chciałam tego zrobić. Po chwili auto gwałtownie wzięło zakręt, rzucając nas o siebie z impetem, i ja, udając, że straciłam równowagę, oparłam czoło o jego kolana. On drgnął, ale nie zmienił pozycji. Pęd auta sprawiał mi przyjemność, przymknęłam oczy i, tak jak robią psy, wcisnęłam głowę między jego dłonie i próbowałam przesunąć je sobie po policzkach, robiąc to, czego oczekiwałam od niego. Widziałam, że po prostu tracę głowę, i dziwiłam się w głębi duszy, że wystarczyło kilka uprzejmie wypowiedzianych słów, żeby spowodować owo szaleństwo. Ale on nie chciał dać mi tej pieszczoty, której domagałam się tak pokornie, i odsunął po chwili swoje ręce. Zaraz potem samochód stanął.