Blondyn wyskoczył na chodnik i z przesadną galanterią pomógł Gizeli wysiąść. Wysiedliśmy i my, otworzyłam bramę i weszliśmy do sieni. Po schodach szli przodem blondyn z Gizelą. Był on niski i krępy, ubranie zdawało się na nim pękać, chociaż nie był gruby. Gizela była wyższa od niego. W połowie schodów zatrzymał się i stojąc o stopień niżej chwycił Gizelę za spódnicę i zadarł ją do góry, odsłaniając jej białe uda obciśnięte podwiązkami oraz drobne i szczupłe pośladki.
— Podnosi się kurtyna — zawołał wybuchając śmiechem. Gizela ograniczyła się tylko do obciągnięcia szybkim ruchem spódnicy. Pomyślałam, że ten trywialny żart na pewno nie spodobał się mojemu towarzyszowi i chciałam dać mu do zrozumienia, że i mnie nie przypadł do smaku.
— Pański przyjaciel jest bardzo wesoły — powiedziałam.
— Tak — odrzekł krótko mój towarzysz.
— Musi mieć lekkie życie.
Weszliśmy na palcach do mieszkania i zaprowadziłam ich wprost do mego pokoju. Zamknęłam cicho drzwi i przez chwilę zaambarasowani staliśmy wszyscy na miejscu, a że pokój był mały, wydawało się, że jest w nim po prostu tłoczno. Pierwszy odzyskał swobodę blondyn, usiadł na łóżku i bezceremonialnie zaczął się rozbierać. Śmiał się przy tym i rozprawiał bez chwili wytchnienia. Mówił o pokojach hotelowych i o pokojach prywatnych; opowiedział swoją ostatnią przygodę.
— Ona mówi: „Jestem kobietą z towarzystwa i nie chcę iść do hotelu”. A ja na to: „Hotele są pełne pań z towarzystwa”. A ona: „Nie chcę podawać swojego nazwiska”. Więc mówię jej: „Powiem, że jesteś moją żoną… dość tych ceregieli, chodźmy do hotelu”. Przedstawiam ją jako moją żonę, idziemy do pokoju, ale kiedy przychodzi co do czego, zaczynają się hece… żałuje, że w ogóle przyszła, nie chce, jest przecież kobietą z towarzystwa… ja tracę cierpliwość i próbuję przemocą. Bodajbym nie próbował, bo otwiera okno, grozi, że rzuci się na ulicę. „No dobrze — powiadam — moja wina, żem cię tutaj przyprowadził”. Siada na łóżku i zaczyna popłakiwać, opowiada jakąś nie kończącą się historię, przesmutną, przewzruszającą, rozdzierającą serce, ale gdyby przyszło mi ją powtórzyć, nie mógłbym, bo nie pamiętam już ani słowa. Wiem tylko, że kiedy skończyła, byłem tak skruszony, że mało brakowało, a byłbym rzucił się przed nią na kolana, przepraszając za to, czym nie była… „Rozumiem — powiedziałem — nic ci nie zrobię, to znaczy położymy się do łóżka i każde z nas prześpi się na własną rękę”. Jak powiedziałem, tak i zrobiłem, zasnąłem prawie natychmiast; ale budzę się w nocy, patrzę, damy ani śladu, znikła… patrzę na moje ubranie, wszystko porozrzucane… Sięgam po portfel, znikł także… Dama z towarzystwa! — Wybuchnął niepowstrzymanym i tak zaraźliwym śmiechem, że zaśmiała się także Gizela, a i ja nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Zdjął ubranie, koszulę, buty, skarpetki i został tylko w szarym, obcisłym trykotowym kombinezonie, opinającym go od szyi do kostek. Wyglądał w nim jak linoskoczek albo baletmistrz. Te trykoty, noszone zazwyczaj tylko przez mężczyzn w starszym wieku, podkreślały jeszcze komizm jego figury. W tym momencie zapomniałam o niemiłym incydencie w samochodzie i poczułam dla tego chłopca prawie że sympatię, bo sama byłam wesoła i zawsze miałam słabość do ludzi wesołych. On zaczął kręcić się po całym pokoju, robiąc najrozmaitsze żarciki i piruety, niski, przysadzisty, z wypiętym torsem, dumny ze swego kombinezonu niczym z munduru, potem wykonał nagły skok od rogu komody do łóżka, padając na Gizelę, która krzyknęła ze zdumienia, i przewrócił ją na wznak, jak gdyby chciał ją objąć. Ale w tej samej chwili, tknięty nagłą myślą, komicznie podniósł czerwoną cyniczną twarz i, w dalszym ciągu pochylony całym ciałem nad Gizela, obejrzał się na nas dwoje, tak jak to robią koty, zanim zabiorą się do jedzenia, i zapytał:
— A wy na co czekacie?
Spojrzałam na mego towarzysza i zapytałam:
— Czy chcesz, żebym się rozebrała?
Stał przy mnie w płaszczu z postawionym kołnierzem; drgnął cały i odpowiedział:
— Nie, nie… po nich.
— Chcesz, żebyśmy stąd poszli?
— Tak.
— Przejedźcie się autem — zawołał blondyn, nadal zawieszony nad Gizela — klucze zostawiłem w samochodzie. — Ale towarzysz mój udał, że nie dosłyszał tej propozycji, i wyszedł z pokoju.
Kiedy znaleźliśmy się w przedpokoju, dałam mu znak, żeby zaczekał chwilę, i weszłam do jadalni. Matka siedziała przy dużym stole zajęta stawianiem pasjansa. Skoro tylko mnie zobaczyła, natychmiast wstała i przeszła do kuchni, zanim zdążyłam cokolwiek powiedziać. Skinęłam więc od progu i zaprosiłam mego towarzysza, żeby wszedł.
Zamknęłam drzwi i usiadłam na kanapie, stojącej w kącie przy oknie. Chciałam, żeby usiadł obok i popieścił mnie: z innymi bywało tak zawsze. Ale on nie spojrzał nawet w stronę kanapy i z rękami w kieszeniach zaczął spacerować dokoła stołu. Przypuszczałam, że jest niezadowolony, bo musi czekać, więc powiedziałam:
— Bardzo mi przykro, ale mam dla siebie tylko jeden pokój.
Zatrzymał się przede mną i rzekł z ironiczną miną, ale grzecznie:
— Czy mówiłem ci coś na ten temat, że mi jest potrzebny pokój?
— Nie, ale myślałam…
Znowu zaczął przechadzać się po pokoju, ale ja nie mogłam się już opanować i wskazując na kanapę zapytałam:
— Czemu nie usiądziesz tu przy mnie?
Zaczął mi się przyglądać, po czym jakby nagle się zdecydował i usiadł obok, pytając:
— Jak ci na imię?
— Adriana.
— A mnie Giacomo — powiedział i ujął mnie za rękę. Jak na niego, było to bardzo wiele i znowu pomyślałam, że musi być nieśmiały. Pozwoliłam mu trzymać moją dłoń i żeby go zachęcić, uśmiechnęłam się. A on zapytał: