Kiedy zaczął zapadać zmierzch, zebrałam się na odwagę i z wysiłkiem, który wydał mi się nieludzki, odrzuciłam kołdrę i wstałam z łóżka.
Czułam bezwład w całym ciele; zaczęłam się myć i ubierać, raczej wlokąc się niż chodząc po pokoju. Nie myślałam o niczym, tylko uświadamiałam sobie, nie umysłem, lecz całym ciałem, że w każdym razie dzisiaj nie będę wystawać na ulicy w oczekiwaniu klientów. Kiedy się ubrałam, poszłam do matki i powiedziałam jej, że ten wieczór spędzimy razem. Wyjdziemy przejść się na miasto, a potem wypijemy w kawiarni jakiś aperitif.
Radość matki, która nie była przyzwyczajona do tego rodzaju zaproszeń, zirytowała mnie, ale sama nie wiedziałam dlaczego; po raz nie wiem który obserwowałam z niechęcią jej opuchnięte, obwisłe policzki i małe oczka, rzucające niepewne i fałszywe spojrzenia. Ale oparłam się pokusie powiedzenia czegoś niegrzecznego, bo mogło to rozwiać całą jej radość, i czekając, aż matka się ubierze, usiadłam w jadalni przy stole. Było już prawie całkiem ciemno; białe światło latarni, wpadające przez nie zasłonięte firankami szyby, połyskiwało na maszynie do szycia i długą smugą kładło się na ścianie. Schyliłam głowę, popatrzyłam na stół i zobaczyłam w półmroku kolorowe figury na rozłożonych kartach pasjansowych; matka zabijała nudę długich wieczorów stawianiem pasjansów. I nagle doznałam dziwnego uczucia; wydało mi się, że to ja jestem matką, moją własną matką, która czeka, aż jej córka Adriana wyjdzie ze swego pokoju z przygodnym kochankiem. Wrażenie owo należy zapewne przypisać temu, że usiadłam na jej krześle, przy jej stole, nad jej pasjansem. Otoczenie narzuca nam czasami takie złudzenia; na przykład niejednej osobie zwiedzającej stare lochy więzienne wydaje się, że odczuwa ten sam chłód, tę samą rozpacz, samotność, jakie przeżywał niegdyś przebywający tam więzień. Ale jadalnia nie była więzieniem, a matka nie przeżywała nigdy tak gwałtownych, działających na wyobraźnię cierpień. Po prostu żyła. W każdym razie, może właśnie dlatego, że przed chwilą byłam do niej wrogo nastawiona, sama myśl o jej życiu wywołała we mnie tę jakby reinkarnację. Ludzie dobrzy, próbując tłumaczyć czyjeś naganne postępowanie, powiadają czasami: „Wejdź w jego położenie”. I ja właśnie weszłam w położenie matki, tak dalece, że wydawało mi się, iż jestem nią.
Byłam nią, ale z pełną świadomością, że nią jestem, czego ona na pewno nie uprzytamniała sobie, bo wtedy zbuntowałaby się w jakiś sposób. Poczułam się nagle pomarszczona, zwiędła, słaba; i zrozumiałam, co to jest starość, która nie tylko zmienia powierzchowność, ale także odbiera pełnię władz fizycznych i umysłowych. Jaka była matka? Widziałam ją czasami, kiedy się rozbierała, i bezmyślnie obserwowałam jej obwisłe i ciemne piersi oraz żółty pomarszczony brzuch. Teraz te piersi, które mnie niegdyś karmiły, i ten brzuch, który wydał mnie na świat, czułam w sobie tak wyraźnie, że mogłabym ich dotknąć, i wydawało mi się, że przeżywam to samo uczucie bezradnego żalu i rozgoryczenia na widok swojego tak zmienionego ciała. Młodość i uroda czynią życie znośnym, a nawet wesołym. Ale kiedy ich zabraknie? Przeszedł mnie dreszcz przerażenia i strząsnęłam z siebie na chwilę tę zmorę, ciesząc się, że w rzeczywistości jestem młodą i piękną Adrianą; że nie mam nic wspólnego z matką, która nie jest ani młoda, ani piękna i taka już będzie aż do śmierci.
Ale jednocześnie, powoli, jak mechanizm, który dopiero ma się rozkręcić, zaczęły wirować mi w głowie myśli, które musiały nawiedzać ją, kiedy czekając na mnie siedziała sama w jadalni. Nietrudno wyobrazić sobie, co myślała w takich okolicznościach osoba taka, jak moja matka, tylko że na ogół niebezpiecznie jest snuć tego rodzaju domysły i wgłębiać się w nie, bo wywołują rozgoryczenie i prowadzą do niesnasek. Ale ja kochałam matkę i powodowana miłością starałam się wejść w jej położenie; wiedziałam, że w tych chwilach oczekiwania myśli jej nie są ani interesowne, ani lękliwe, ani bezwstydne, jednym słowem, nie mają żadnego związku z tym, czym byłam i co robiłam. Wiedziałam natomiast, że są one całkiem przypadkowe, bez znaczenia, takie, jakie plątać się mogą po głowie kobiecie tego rodzaju co moja matka, starej, biednej, nieuczonej, która nigdy nie mogła nic przemyśleć, bo każdej jej myśli przeciwstawiały się twardo potrzeby dnia codziennego. Wielkie myśli oraz wielkie uczucia, choćby smutne i bezpłodne, wymagają czasu i pielęgnacji, tak jak delikatne rośliny, które nie od razu aklimatyzują się i długo zapuszczają korzenie. A matka zdołała wyhodować w swoim mózgu i sercu tylko nietrwałe chwasty spostrzeżeń, rozczarowań i trosk dnia powszedniego. Ja mogłam, co zresztą robiłam, oddawać się w moim pokoju za pieniądze; lecz matka, siedząc w jadalni nad wiecznym pasjansem, przetrawiała bez końca zawsze te same głupstwa, jeżeli wolno mi tak nazwać to, czym żyła przez tyle, tyle lat, od dzieciństwa aż po dziś dzień: ceny żywności, sąsiedzkie ploteczki, zajęcia domowe, troska o zdrowie, robota do wykończenia i tym podobne błahostki. Co najwyżej może nadstawiała uszu, słuchając zegara bijącego na wieży pobliskiego kościoła, i myślała sobie od czasu do czasu: „Adriana jest dziś zajęta dłużej niż zwykle”, albo słysząc mnie otwierającą drzwi i rozmawiającą w przedpokoju: „Adriana już jest wolna”. I nic ponadto. Teraz, wyobrażając sobie to wszystko, stałam się matką — duszą i ciałem, i to w sposób tak wyrazisty i prawdziwy, że wydało mi się, iż kocham ją znowu i może jeszcze bardziej niż przedtem.
Skrzypnięcie otwieranych drzwi przywołało mnie do rzeczywistości. Matka zapaliła lampę pytając: — Co tu robisz po ciemku? — a ja oślepiona wstałam od stołu i popatrzałam na nią. Natychmiast rzuciło mi się w oczy, że przebrała się od stóp do głów. Kapelusza nie włożyła, bo nie nosiła go nigdy, ale ubrała się w czarną, fantazyjnie uszytą suknię. Przez rękę przewieszoną miała torbę z czarnej skóry, z żółtym metalowym zamkiem, a na szyi futerko z kota. Zwilżyła wodą szpakowate włosy i uczesała się starannie, ściągając je mocno do tyłu i upinając na czubku głowy mały, jeżący się od szpilek kok. Upudrowała nawet różowym pudrem blade, zapadnięte policzki, które wyglądały w tej chwili kwitnąco. Uśmiechnęłam się mimo woli, widząc ją tak strojną i uroczystą, podeszłam do niej i z moją zwykłą serdecznością powiedziałam: — Idziemy.
Wiedziałam, że matka lubi spacerować powolutku, w godzinach natężonego ruchu, po głównych ulicach miasta, gdzie znajdują się najelegantsze sklepy. Pojechałyśmy więc tramwajem i wysiadłyśmy u wylotu Via Nazionale. Kiedy byłam mała, matka zawsze chodziła ze mną tutaj na spacer. Zaczynałyśmy iść od Piazza dell'Esedra prawą stroną, wolno, krok za krokiem, i oglądałyśmy jedną po drugiej wszystkie wystawy, dochodząc aż do Piazza Venezia. Tam przechodziłyśmy na drugą stronę ulicy i, wciąż przyglądając się sklepom, wracałyśmy, trzymając się za ręce, na Piazza dell'Esedra. Nigdy nie zdarzało się, żeby matka kupiła choćby szpilkę albo żeby wstąpiła na chwilę do jednej z licznych kawiarni; zmęczona i senna prowadziła mnie prosto do domu. Pamiętam, że nie lubiłam tych spacerów, bo w przeciwieństwie do matki, której zdawała się całkowicie wystarczać rola skrupulatnego obserwatora, ja zawsze chciałam kupić i zabrać do domu niektóre z tych pięknych rzeczy, wystawionych w jarzącym się świetle za lśniącymi szybami. Ale bardzo prędko zrozumiałam, że jesteśmy biedne, i nie zdradzałam się nigdy z tymi pragnieniami. Tylko jeden raz, sama już nie przypominam sobie dlaczego, uległam pokusie i pozwoliłam sobie na kaprysy. Przez dłuższą chwilę matka ciągnęła mnie za rękę po zatłoczonej ulicy, a ja opierałam się z całej siły, wrzeszcząc i płacząc, aż wreszcie zniecierpliwiona matka zamiast upragnionego przedmiotu dała mi kilka policzków i pod wpływem piekącego bólu zachcianki natychmiast wywietrzały mi z głowy.