Kiedy skończyła odmawiać pacierz, przeżegnała się, ale obojętnie i oficjalnie, jak gdyby chciała podkreślić, że robi to tylko dla mnie; wstałam i dałam jej znak, że wychodzimy. Na progu kościoła zdjęła chustkę, złożyła ją starannie i wsunęła do torby. Wróciłyśmy na Via Nazionale; zatrzymałam, się przed kawiarnią.
— Wstąpimy teraz na wermut — powiedziałam. Matka natychmiast zaprotestowała:
— Nie, nie… po co, nie trzeba — z niepokojem, a zarazem z pewnym zadowoleniem. Zawsze była taka i starym nawykiem bała się, żebym nie wydała za dużo.
— A cóż się takiego stanie? — odpowiedziałam. — Po jednym wermucie! — Zamilkła i weszła za mną do kawiarni.
Był to lokal starego typu, z kontuarem i boazeriami z politurowanego mahoniu, i oszklonymi półkami, gdzie stały ozdobne pudełka ze słodyczami. Usiadłyśmy w kąciku, zamówiłam dwa wermuty. Matka, onieśmielona widokiem kelnera, siedziała sztywno ze spuszczonymi oczyma. Kiedy podano nam wermut, wzięła kieliszek do ręki, umoczyła w nim usta i stawiając go z powrotem na stoliku popatrzyła na mnie i powiedziała z powagą:
— To bardzo dobre.
— To wermut — odrzekłam.
Kelner przyniósł metalową paterę ze szklaną pokrywą, pełną ciastek. Otworzyłam ją i powiedziałam matce:
— Weź sobie ciastko.
— Nie, nie… na litość boską…
— Ależ weź!
— Popsuję sobie apetyt.
— Jednym ciastkiem? — Zajrzałam do patery i wybrałam dla niej francuskie ciastko z kremem. — Zjedz to… jest lekkie — namawiałam ją.
Wzięła ciastko i zaczęła jeść powolutku, w skupieniu, oglądając je za każdym kęsem.
— Jest naprawdę dobre — przyznała wreszcie.
— Weź jeszcze jedno. — Tym razem nie dała się prosić i sięgnęła po następne. Po wypiciu wermutu siedziałyśmy w milczeniu, obserwując wchodzących i wychodzących. Czułam, że matka jest zadowolona, iż siedzi tu sobie w kąciku po tych dwóch ciastkach i wermucie. Interesował ją i bawił ruch w kawiarni i nie miała mi nic do powiedzenia. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu znalazła się w takim lokalu i oszołomienie wywołane tym przeżyciem nie pozwalało jej dzielić się ze mną żadnymi uwagami.
Weszła młoda pani prowadząc za rękę dziewczynkę ubraną w pelerynkę z puszystego białego futerka, króciutką sukieneczkę, białe skarpetki i rękawiczki. Powiedziałam do matki:
— Kiedy byłam mała, nie zabierałaś mnie nigdy do cukierni.
— Jakim cudem mogłabym sobie na to pozwolić? — odrzekła.
— A tymczasem teraz — dokończyłam spokojnie — ja ciebie zapraszam.
Milczała przez chwilę, po czym mruknęła z niechęcią:
— Już mi wymawiasz, że tu przyszłam, a ja przecież nie chciałam.
Położyłam rękę na jej dłoni i powiedziałam:
— Nic ci nie wymawiam, wprost przeciwnie, jestem bardzo zadowolona, że przyprowadziłam cię tutaj. Czy babcia nigdy nie zabierała cię do cukierni?
Potrząsnęła głową przecząco:
— Do osiemnastego roku życia nie ruszyłam się nigdy poza moją dzielnicę.
— No widzisz — zawołałam — zawsze ktoś w rodzinie tego czy innego dnia zaczyna robić pewne rzeczy. Ty ich nie robiłaś ani twoja matka, ani też pewnie matka twojej matki, a więc robię to ja. Nie może być przecież wiecznie tak samo!
Nic na to nie odpowiedziała i przez dobry kwadrans siedziałyśmy w milczeniu, obserwując ludzi. Potem otworzyłam torebkę, wyjęłam papierośnicę i zapaliłam papierosa. Kobiety takie jak ja często palą w lokalach publicznych, aby zwrócić na siebie uwagę mężczyzn. Ale ja daleka byłam w tej chwili od myśli o złapaniu klienta, a nawet postanowiłam już, że dziś wieczorem nie będę nic robić. Po prostu miałam ochotę na papierosa. Włożyłam go do ust, zaciągnęłam się dymem, który wypuszczałam nosem i ustami, trzymając papierosa w dwóch palcach i rozglądając się po sali.
Ale widocznie w mojej pozie musiało być coś prowokującego, bo natychmiast spostrzegłam mężczyznę stojącego przy kontuarze i podnoszącego do ust filiżankę kawy; jego ręka wraz z filiżanką zawisła nagle nieruchomo w powietrzu, oczy zaś przenikliwie wpatrywały się we mnie. Był to mężczyzna około czterdziestki, niski, o kędzierzawych włosach opadających na wąskie czoło, o wyłupiastych oczach i wydatnej dolnej szczęce. Odnosiło się wrażenie, że w ogóle nie ma szyi, tylko masywny kark. Stał nieruchomo, z filiżanką w ręku, i przypominał byka, który na widok czerwonej płachty zastyga na chwilę w bezruchu, zanim rzuci się na nią ze spuszczonym łbem. Nie odznaczał się elegancją, ale miał na sobie porządny obcisły płaszcz, którego krój podkreślał jego szerokie bary. Spuściłam oczy i z papierosem w ustach rozważałam przez moment wszystko, co przemawiało za i przeciw temu mężczyźnie. Od razu wiedziałam — znałam tego rodzaju typy — że wystarczy, bym na niego spojrzała, a żyły wystąpią mu na szyi i twarz obleje się purpurą; lecz nie byłam pewna, czy on mi się podoba. Ale już po chwili, niby młoda roślina, w której pęcznieją soki żywotne, poczułam nagle, że ogarnia mnie nieprzezwyciężona chęć zwabienia go do siebie, co kazało mi porzucić pełne rezerwy zachowanie. Pomyślałam sobie, że nie ma na to rady, że jest to silniejsze ode mnie. I stało się to zaledwie w godzinę po decyzji, że raz na zawsze zrywam z moją profesją! Ale myśli moje były wesołe, bowiem od chwili wyjścia z kościoła pogodziłam się z moim losem i czułam, że owa rezygnacja miała dla mnie bardziej doniosłe znaczenie niż jakiekolwiek najszlachetniejsze wyrzeczenia. Tak więc po chwili namysłu spojrzałam na tego mężczyznę. Stał wciąż w tym samym miejscu, rozjuszony, z filiżanką w potężnej, owłosionej dłoni, i patrzał na mnie wybałuszonymi wolimi oczami. Zdecydowałam się więc i zalotnie, z uśmiechem obrzuciłam go przeciągłym, pieszczotliwym spojrzeniem. On natychmiast zrozumiał, o co chodzi, i zareagował na to tak, jak przypuszczałam; cała twarz nabiegła mu krwią. Wypił kawę, postawił filiżankę na ladzie i drobnymi kroczkami, wyprostowany, z wypiętym torsem, uwydatniającym się pod obcisłym płaszczem, podszedł do kasy i zapłacił. Na progu obejrzał się i niedwuznacznym, energicznym gestem dał mi do zrozumienia, że będzie na mnie czekał. Odpowiedziałam mu wymownym spojrzeniem. Wyszedł, a ja zwróciłam się do matki:
— Muszę już iść, ale ty posiedź sobie tutaj jeszcze trochę, bo i tak nie mogłybyśmy wracać razem.
Matka napawała się widokiem cukierni i drgnęła zdumiona:
— Dokąd idziesz?… Dlaczego?
— Ktoś czeka na mnie na ulicy — powiedziałam wstając — masz tu pieniądze, zapłać, a potem wracaj. Ja zresztą będę w domu wcześniej… ale nie sama.
Matka popatrzała na mnie z przerażeniem i, jak mi się wydało, z pewnym wyrzutem, ale nie powiedziała nic. Pożegnałam ją ruchem ręki i wyszłam. On czekał na mnie na ulicy. Ledwie zdążyłam wyjść z kawiarni, już był przy mnie i mocno ścisnął mnie za ramię.
— Dokąd idziemy?
— Do mnie.
Tak więc po paru godzinach udręki zrezygnowałam z walki z tym, co zdawało się być moim przeznaczeniem, co więcej, przyjęłam je z otwartymi ramionami, jak przyjmuje się wroga, którego nie można pokonać. Mógłby ktoś pomyśleć, że o wiele wygodniej jest pogodzić się z haniebnym, ale przynoszącym korzyści losem, niż go odrzucić. Lecz ja często zadawałam sobie pytanie, dlaczego tyle jest goryczy i złości u ludzi podporządkowujących się zawsze pewnym zasadom i ideałom, a dlaczego ci, którzy ulegają słabostkom i których życie ma niejedną ciemną kartę, są zazwyczaj weseli i życzliwi dla innych. Zresztą w tych wypadkach każdy kieruje się nie tyle zasadami, ile własnym temperamentem, który tym sposobem staje się jakby przeznaczeniem. A moim przeznaczeniem, jak zresztą już wspomniałam, było zachować za wszelką cenę pogodę, wrodzoną łagodność i spokój; i godziłam się z moim losem.