Выбрать главу

Nie odezwał się ani nie podniósł głowy, a ja wyszłam.

Mleczarnia znajdowała się na początku alei, niedaleko naszego domu. Szłam powoli, po stronie przeciwległej murom. Była już noc, chmury przewalały się po niebie, mżył drobny deszcz, wyglądający jak pył zawieszony w łagodnym, nieruchomym powietrzu. Mur pogrążony był w mroku, prócz kilku małych odcinków, oświetlonych z rzadka stojącymi latarniami. Po wyjściu z mleczarni natychmiast zauważyłam, że jakiś człowiek oderwał się od latarni i zaczął posuwać się wzdłuż muru takim samym krokiem i w tym samym kierunku co ja. Poznałam po nieprzemakalnym płaszczu, ściśniętym w pasie, i po krótko przystrzyżonych blond włosach, że jest to Sonzogno. Jego sylwetka pod murem wyglądała niepozornie, co chwila to niknął w cieniu, to znowu ukazywał się w kręgu światła. Chyba po raz pierwszy w życiu miałam dość mężczyzn, wszystkich mężczyzn, goniących za moją spódnicą jak psy za suką. Cała jeszcze drżałam z gniewu; i myśląc o tej kobiecie, która z winy Gina dostała się do więzienia, nie mogłem nie odczuwać wyrzutów sumienia, bo przecież to ja ukradłam puderniczkę. A może były to nie tylko wyrzuty sumienia, ile bunt i złość. Buntując się przeciwko niesprawiedliwości i czując nienawiść do Gina, wściekła byłam zarazem, że go nienawidzę i że dowiedziałam się o popełnionej niesprawiedliwości. Doprawdy nie jestem stworzona do takich rzeczy; czułam się strasznie, wydawało mi się, że przestałam być sobą. Szłam teraz szybko, pragnąc dojść do domu, zanim zaczepi mnie Sonzogno, bo podejrzewałam, że ma ten zamiar. Nagle usłyszałam za moimi plecami zadyszany głos Gina, który wołał:

— Adriano! Adriano!

Udałam, że nie słyszę, i przyspieszyłam kroku, ale on już chwycił mnie za ramię:

— Adriano… tyle czasu byliśmy razem… nie możemy się rozstać w taki sposób.

Wyrwałam mu się jednym szarpnięciem i szłam dalej. Po drugiej stronie ulicy, pod murem, znowu wyłoniła się z mroku drobna jasna sylwetka Sonzogna, który wszedł właśnie w krąg światła latarni. Gino biegł przy mnie i mówił:

— Ale ja cię kocham, Adriano!

Budził we mnie litość i nienawiść i pomieszanie tych uczuć było niewypowiedzianie przykre. Próbowałam więc myśleć o czym innym. I nagle doznałam olśnienia. Przypomniałam sobie Astaritę, który zawsze ofiarowywał mi się z pomocą, i pomyślałam, że on na pewno będzie mógł wyciągnąć z więzienia tę biedaczkę. Myśl ta była błogosławiona w skutkach: poczułam, że ciężar spada mi z serca, i wydało mi się nawet, że przestałam nienawidzić Gina i że wzbudza on we mnie tylko litość. Zatrzymałam się i powiedziałam cicho:

— Gino, zostaw mnie w spokoju.

— Przecież ja cię kocham.

— Ja także cię kochałam, ale teraz wszystko skończone! Idź sobie, tak będzie lepiej i dla mnie, i dla ciebie.

Mijaliśmy ciemny odcinek ulicy, gdzie nie było ani latarni, ani sklepów. Schwycił mnie wpół i próbował pocałować. Mogłam była sama się obronić, bo jestem silna i nikomu nie uda się pocałować kobiety, jeżeli ona sama tego nie chce. Tymczasem jakieś złe licho podkusiło mnie, żeby zawołać na pomoc Sonzogna, który zatrzymał się po drugiej stronie, pod murem, i obserwował nas, trzymając ręce w kieszeniach. Prawdopodobnie zawołałam go dlatego, że teraz, kiedy już znalazłam sposób naprawienia ohydnego postępku Gina, znowu obudziła się we mnie ciekawość i kokieteria. Zawołałam dwa razy: — Sonzogno! Sonzogno! — a on natychmiast przeszedł przez ulicę. Gino, zmieszany, puścił mnie.

— Proszę mu powiedzieć — rzekłam spokojnie, gdy się do nas zbliżył — żeby dał mi święty spokój. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego, ale on mi nie wierzy, może uwierzy panu, swojemu przyjacielowi!

Sonzogno zwrócił się do Gina:

— Słyszałeś, co powiedziała ta pani?

— Ależ ja… — zaczął mówić Gino.

Przypuszczałam, że jak to zwykle bywa, posprzeczają się przez chwilę i wreszcie Gino da za wygraną i odejdzie. Tymczasem zobaczyłam, że Sonzogno wykonał prawie niedostrzegalny gest, a Gino spojrzał na niego jak osłupiały, po czym runął na ziemię, staczając się do rynsztoka. A może widziałam tylko upadek Gina i potem dopiero odtworzyłam sobie gest Sonzogna, bo stało się to wszystko tak błyskawicznie i cicho, że wydało mi się halucynacją. Potrząsnęłam głową i rozejrzałam się dokoła: Sonzogno stał przede mną na szeroko rozstawionych nogach i oglądał swoją jeszcze zaciśniętą pięść; Gino leżał na ziemi, odwrócony do nas plecami; wracał do przytomności i, opierając się łokciem o ściek, powoli podnosił głowę. Ale nie wyglądało na to, aby zamierzał wstać, raczej zdawało się, że wpatruje się w kawałek białego papieru, leżący w zabłoconym rynsztoku. Potem Sonzogno powiedział: — Chodźmy już — i jak we śnie poszłam w stronę domu.

Szedł bez słowa, mocno trzymając mnie pod rękę. Był niższy ode mnie i dłoń jego zaciskała moje ramię niczym metalowa obręcz. Powiedziałam po chwili:

— Źle pan zrobił, że uderzył pan Gina… To było całkiem niepotrzebne, i tak by sobie poszedł.

On odpowiedział:

— Przynajmniej nie będzie więcej pani nagabywał!

— Jak pan to zrobił? — zapytałam. — Nie widziałam wcale tego uderzenia, zobaczyłam tylko, że Gino się przewrócił.

— To kwestia wprawy — powiedział.

Mówił tak, jak gdyby przed wypowiedzeniem każdego słowa najpierw je przeżuwał czy też wypróbowywał jego konsystencję między zębami, które stale zaciskał; wyobraziłam sobie, że jego zęby zachodzą pewnie na siebie, tak jak u zwierząt drapieżnych. Miałam teraz wielką ochotę dotknąć jego ramienia i wyczuć te jego twarde, napięte muskuły. Budził we mnie raczej zaciekawienie niż pociąg, a przede wszystkim lęk. Ale lęk, dopóki nie wyjaśni się jego przyczyny, może także być uczuciem przyjemnym i w pewien sposób podniecającym. Powiedziałam:

— Co pan tam ma w tej ręce?… Nie mogę jeszcze w to uwierzyć.

— Przecież dotykała jej pani — odpowiedział z dumą, ale tak poważnie, że zabrzmiało to wręcz ponuro.

— Tak, ale tylko przez moment… Był z nami Gino… Chciałabym dotknąć jeszcze raz.

Stanął i zgiął rękę, patrząc na mnie z ukosa, poważnie, ale zarazem jakoś naiwnie. Ale naiwność ta nie miała w sobie nic dziecinnego. Powoli wyciągnęłam rękę i obmacałam wszystkie mięśnie jego przedramienia. Miałam dziwne wrażenie, że dotykam żywej stali. Powiedziałam matowym głosem:

— Jest pan rzeczywiście bardzo silny.

— Tak, jestem silny — przyznał z tępym przekonaniem i poszliśmy dalej.

Żałowałam teraz, że go zawołałam. Nie podobał mi się, a poza tym jego powaga i zachowanie napawały mnie lękiem. W milczeniu dotarliśmy do domu. Wyjęłam klucze z torebki i powiedziałam: — Bardzo dziękuję, że odprowadził mnie pan — i wyciągnęłam rękę na pożegnanie.

On przysunął się do mnie:

— Idę na górę.

Miałam ochotę odmówić. Ale jego wzrok natężony, niewiarygodnie przenikliwy, onieśmielił mnie i przestraszył. Odrzekłam: — Jak chcesz — i dopiero kiedy to powiedziałam, zdałam sobie sprawę, że zwróciłam się do niego per ty.

— Nic się nie bój — rzekł tłumacząc sobie po swojemu moje przerażenie — mam pieniądze! Dam ci dwa razy więcej niż inni.

— A cóż to ma do rzeczy — odpowiedziałam — wcale mi nie szło o pieniądze. — Zobaczyłam, że twarz jego dziwnie się zmieniła, jak gdyby obudziło się w nim jakieś straszne podejrzenie. Ja tymczasem otworzyłam bramę i dodałam: — Po prostu jestem trochę zmęczona.

Kiedy już znaleźliśmy się w pokoju, on zaczął się rozbierać z pedantyczną starannością. Miał na szyi szalik; zdjął go uważnie, złożył i wsunął do kieszeni płaszcza. Marynarkę powiesił na krześle, a spodnie położył tak, żeby nie pognieść kantów. Trzewiki postawił pod krzesłem, wkładając do środka skarpetki. Zauważyłam, że od stóp do głów ubrany jest w same nowe rzeczy, niewykwintne, ale porządne i w dobrym gatunku. Robił to wszystko w milczeniu, ani szybko, ani powoli, w sposób systematyczny, przemyślany, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, chociaż zdążyłam się już rozebrać i nago leżałam na łóżku. Jeśli nawet mnie pożądał, to bynajmniej tego nie okazywał, o ile nerwowe podrygiwanie mięśni na jego policzku nie było oznaką podniecenia; ale raczej nie, bo zauważyłam to już przedtem, kiedy zdawał się wcale nie zwracać na mnie uwagi. Wspomniałam już, że ogromnie lubię czystość i porządek i uważam, że świadczą one dobrze o charakterze człowieka. Ale tego wieczoru owo zamiłowanie do porządku u Sonzogna wzbudziło we mnie wręcz przeciwne uczucia, coś pomiędzy odrazą a lękiem. Nie mogłam powstrzymać się od myśli, że w ten sposób krzątają się w szpitalu chirurdzy, przygotowujący się do krwawej operacji, albo rzeźnicy, i to na oczach koziołka, którego mają zarżnąć. Leżąc na łóżku, czułam się bezsilna i bezbronna, jak trup, na którego ciele ma być dokonany jakiś eksperyment. Jego milczenie i obojętność trzymały mnie w niepewności, co zrobi ze mną, kiedy skończy się rozbierać, do tego stopnia, że gdy stanął już przy mnie, całkiem nagi, i położył mi ręce na ramionach, jak gdyby chciał mnie obezwładnić, nie mogłam się opanować i zadrżałam ze strachu. On spostrzegł to i syknął przez zęby: