Astarita naznaczył mi spotkanie w południe, zaraz po wyjściu z biura, miałam więc jeszcze kilka godzin czasu i nie wiedząc, co robić, zdecydowałam się odwiedzić Gizelę. Nie widywałam się z nią już od dłuższego czasu i podejrzewałam, że miejsce Riccarda — coś pośredniego między kochankiem a narzeczonym — zajął już ktoś inny. Gizela, tak samo jak i ja, miała nadzieję, że jakoś ureguluje sobie życie; tą samą nadzieją żyją chyba wszystkie kobiety mego pokroju. Ale u mnie wypływało to z wrodzonych skłonności, Gizela natomiast przykładała wielką wagę do opinii publicznej i przede wszystkim chciała zostać „osobą z towarzystwa”. Pomimo iż nadawała się do tego zawodu bez porównania lepiej ode mnie, wstydziła się, że ludzie biorą ją za to, czym była. Ja nie wstydziłam się tego nigdy, chociaż czasami miałam uczucie, że w postępowaniu moim jest coś uniżonego i nienaturalnego.
Doszłam do kamienicy, w której mieszkała Gizela, i chciałam wejść na schody, kiedy zatrzymał mnie głos dozorczyni:
— Idzie pani do panny Gizeli? Już tutaj nie mieszka.
— A dokąd się wyprowadziła?
— Na ulicę Casablanca numer 7. — Ulica Casablanca znajdowała się w nowo powstałej dzielnicy. — Przyjechał po nią samochodem jakiś blondyn, załadowali wszystkie rzeczy i odjechali.
Od razu zdałam sobie sprawę, że zjawiłam się tutaj właśnie po to, żeby usłyszeć tego rodzaju nowinę. Sama nie wiem dlaczego, nagle zrobiło mi się słabo. Nogi ugięły się pode mną i musiałam oprzeć się o drzwi, żeby nie upaść. Ale szybko przyszłam do siebie i po chwili namysłu postanowiłam odwiedzić Gizelę pod nowym adresem. Wsiadłam do taksówki i kazałam się zawieźć na ulicę Casablanca.
Taksówka jechała szybko, oddalając się coraz bardziej od centrum miasta z jego wąskimi ulicami i starymi stłoczonymi domami. Ulice stawały się coraz szersze, rozwidlały się, tworząc u wylotu place, kamienice były nowe, a między nimi prześwitywało od czasu do czasu zielone pasmo pól. Wiedziałam, że ta moja wyprawa ma swoje ukryte i to bardzo bolesne znaczenie, i stawałam się coraz smutniejsza. Przypomniałam sobie nagle, ile wysiłków włożyła Gizela, żeby odebrać mi moją niewinność i zrobić ze mnie to, czym była ona sama; nie mogłam zapanować nad sobą i z oczu moich popłynęły łzy, jak krew płynie z otwartej rany.
Kiedy dojechałam na miejsce i wysiadłam z taksówki, miałam błyszczące oczy i mokre policzki. — Nie trzeba płakać, panienko — powiedział szofer. Nic nie odpowiedziałam, potrząsnęłam tylko głową i skierowałam się do bramy.
Była to biała, nowoczesna kamienica, świeżo wykończona, na co wskazywały beczki, rusztowania i narzędzia leżące w pustym ogródku oraz plamy wapna na sztachetach ogrodzenia. Weszłam do sieni o białych, nagich ścianach; klatka schodowa także wymalowana była na biało, przez okna o mlecznych szybach sączyło się spokojne światło. Portier, młody człowiek o rudych włosach, w robotniczym kombinezonie, niepodobny do zazwyczaj spotykanych starych, brudnych dozorców, wprowadził mnie do windy. Nacisnęłam guzik i winda ruszyła w górę. Unosił się w niej miły zapach nowego świeżo politurowanego drzewa. Nawet w odgłosie motoru wyczuwało się, że jest on nowy, świeżo zainstalowany. Winda wjeżdżała na ostatnie piętro i w miarę wznoszenia się w górę było w niej coraz jaśniej, jak gdyby nie miała sufitu i jechała wprost do nieba. Kiedy stanęła, wysiadłam i znalazłam się na bardzo widnym, olśniewająco białym podeście schodów, przed pięknymi drzwiami z jasnego drzewa, z klamkami ze lśniącego mosiądzu. Zadzwoniłam, otworzyła mi szczuplutka, ciemna pokojówka o miłej twarzy, w pikowym czepeczku i haftowanym fartuszku.
— Proszę powiedzieć pannie de Santis, że przyszła Adriana — powiedziałam.
Zostawiła mnie samą i poszła w głąb przedpokoju do drzwi oszklonych mlecznymi szybami, takimi samymi jak okna na klatce schodowej. Przedpokój, jak i reszta pokoi, był nagi i biały. Mieszkanie wyglądało na niewielkie, co najwyżej czteropokojowe. Ciepło kaloryferów wzmacniało jeszcze przenikliwy zapach świeżego wapna i lakieru. Po chwili oszklone drzwi w głębi korytarza otworzyły się i ukazała się w nich pokojówka, zapraszając mnie, żebym weszła do pokoju.
Kiedy się tam znalazłam, z początku nie widziałam nic, bo przez szerokie okno, zdające się zajmować całą ścianę na wprost drzwi, wpadały oślepiającymi snopami promienie zimowego słońca. Było to najwyższe piętro i przez szyby widać było tylko szafirowe, tonące w słońcu niebo. Zapomniałam na chwilę, że przyszłam tu z wizytą, i ogarnięta uczuciem błogości, przymknęłam oczy w tym słońcu ciepłym i złocistym jak stare wino, ale głos Gizeli przywołał mnie do rzeczywistości. Siedziała przy oknie, naprzeciwko drobnej, szpakowatej kobiety, która trzymała jej palce ponad małym, zastawionym buteleczkami stolikiem; była to manikiurzystka. Gizela powiedziała z wymuszoną swobodą:
— Ach, to ty, Adriano… Usiądź… Zaczekaj chwileczkę.
Usiadłam przy drzwiach i rozejrzałam się dokoła. Pokój był długi i dość wąski. Trzeba przyznać, że mebli stało w nim bardzo niewiele, stół, kredens i kilka krzeseł z jasnego drzewa, ale wszystko zupełnie nowe, a poza tym tyle słońca! I to słońce było doprawdy luksusem; nie mogłam powstrzymać się od myśli, że tylko w bogatym domu może tak świecić słońce. Napawając się tym miłym uczuciem, świadomie zamknęłam oczy i przez chwilę o niczym nie myślałam. Po chwili poczułam, że coś ciężkiego i miękkiego spadło mi na kolana; otworzyłam oczy i zobaczyłam ogromnego kota. Nigdy nie widziałam jeszcze tej rasy: miał sierść bardzo długą i jedwabistą, koloru szarobłękitnego i szeroki pyszczek o wyrazie majestatycznym i pogardliwym, który mi się nie spodobał. Kot zaczął ocierać się o mnie, podnosząc do góry puszysty ogon i miaucząc przenikliwie, po czym zwinął się w kłębuszek na moich kolanach i mruczał zadowolony.
— Jaki śliczny kot! — powiedziałam. — Co to za rasa?
— Perski — z dumą odpowiedziała Gizela — to bardzo cenna rasa… taki kot kosztuje do tysiąca lirów.
— Nigdy jeszcze takiego nie widziałam — odrzekłam gładząc kota po grzbiecie.
— Wie pani, kto ma takiego samego kota? — wtrąciła się manikiurzystka. — Pani Radaelli. Żeby pani wiedziała, jak ona go traktuje… lepiej niż człowieka. Kiedyś go nawet uperfumowała. No wiec jak, nie robimy dzisiaj pedicure?