Выбрать главу

Podniosła oczy i zobaczyłam ze zdumieniem, że były one pełne łez.

— Myliłam się uważając cię za przyjaciółkę — zawołała nagle — ty, ty pękasz z zazdrości i naumyślnie chcesz obrzydzić mi to mieszkanie, żeby popsuć mi całą przyjemność! — Mówiła to patrząc przed siebie, z twarzą mokrą od łez. Płakała ze złości; tym razem w niej obudziła się zazdrość, zazdrość bezprzedmiotowa, która nieświadomie godziła w moją rozpaczliwą miłość do Giacoma i w całą gorycz rozłąki; ale chociaż rozumiałam Gizelę doskonale, a może właśnie dlatego, że ją rozumiałam, zrobiło mi się jej żal. Podeszłam do niej i położyłam jej rękę na ramieniu:

— Dlaczego tak mówisz! Nie jestem zazdrosna… tylko że mnie co innego sprawiałoby radość. Ale cieszę się, że ty jesteś zadowolona… No więc — zakończyłam obejmując ją — zaprowadź mnie do tamtych pokoi.

Wytarła nos i odpowiedziała z pewnym ożywieniem:

— Mam cztery pokoje… są jeszcze prawie puste.

— No, chodźmy.

Wstała, wyszła przodem do przedpokoju i otwierając jedne drzwi po drugich pokazała mi kolejno sypialnię, w której stało tylko łóżko, a przy nim fotel, drugi pokój całkiem pusty, w którym miała zamiar ustawić tapczan „gościnny”, oraz pokoik służącej, maleńką klitkę. Obojętnie oprowadzała mnie po mieszkaniu, otwierając drzwi i wyjaśniając krótko, bez przyjemności, przeznaczenie każdego z pokoi. Ale jej zły humor zastąpiła duma, kiedy pokazała mi łazienkę i kuchnię, całe wyłożone kafelkami, wyposażone w nowe elektryczne urządzenia i błyszczące krany. Tłumaczyła mi, jak trzeba się z nimi obchodzić, podkreślając ich wyższość nad instalacją gazową, bo są czyściejsze i oszczędniejsze w użyciu. Tym razem, choć bynajmniej nie miałam na to ochoty, udało mi się okazać zainteresowanie odpowiednimi wykrzyknikami podziwu i zdumienia. Gizela była tak uradowana, że kiedy obejrzałyśmy już wszystko, powiedziała:

— Teraz wracajmy! Napijemy się jeszcze po kieliszku.

— Nie… nie — odrzekłam — muszę już iść.

— Dlaczego tak ci się spieszy? Zostań jeszcze chwilkę!

— Nie mogę.

Stałyśmy w przedpokoju i Gizela powiedziała po chwili wahania:

— Ale musisz znowu do mnie przyjść… a nawet wiesz, co zrobimy?… On często wyjeżdża z Rzymu… Dam ci znać w najbliższych dniach i ty przyprowadzisz tu jakichś dwóch twoich przyjaciół, zabawimy się trochę.

— A jeżeli on się o tym dowie?

— Dlaczego miałby się dowiedzieć?

Powiedziałam: — No dobrze — i teraz ja zawahałam się przez chwilę, ale zebrałam się na odwagę: — Słuchaj, powiedz mi… czy on nigdy nie wspominał ci o swoim przyjacielu, który był z nim tamtego wieczoru?

— O tym studencie? A dlaczego, czy on cię interesuje?

— Nie, po prostu chciałam się dowiedzieć.

— Widzieliśmy go nawet wczoraj wieczorem.

Nie potrafiłam ukryć mojego zmieszania i powiedziałam niepewnym głosem:

— Posłuchaj, gdybyś go zobaczyła, powiedz mu, żeby do mnie przyszedł, ale powiedz to tak mimochodem.

— Dobrze, powiem mu — odrzekła, ale spoglądała na mnie podejrzliwie. Jej wzrok zmieszał mnie do reszty, bo zdawało mi się, że miłość do Giacoma wypisana jest na mojej twarzy wielkimi literami. Z tonu jej odpowiedzi wyczułam, że nie powtórzy mojego polecenia. Zrozpaczona otworzyłam drzwi, pożegnałam się z nią i szybko zbiegłam ze schodów nie oglądając się. Zatrzymałam się na drugim piętrze i opierając się o ścianę spojrzałam w górę. „Po co ja jej to powiedziałam? — myślałam. — Co mnie napadło?”

Zeszłam na dół ze spuszczoną głową.

Z Astaritą umówiłam się u siebie i doszłam tam ledwie żywa; odzwyczaiłam się od wychodzenia z domu w godzinach porannych i zmęczyło mnie i słońce, i bieganina po mieście. Ale nie byłam smutna, wizytę u Gizeli opłakałam już z góry, w taksówce, jadąc do jej nowego mieszkania. Drzwi otworzyła mi matka, mówiąc, że już blisko godzinę ktoś na mnie czeka. Poszłam od razu do swego pokoju i usiadłam na łóżku, nie zwracając uwagi na Astaritę, który stał przy oknie i zdawał się uważnie obserwować podwórko. Przez chwilę siedziałam nieruchomo, przyciskając rękę do piersi, zadyszana szybkim wejściem po schodach. Byłam odwrócona plecami do Astarity i wpatrywałam się nieobecnym wzrokiem w drzwi pokoju. Szepnął „dzień dobry” na powitanie, ale mu nie odpowiedziałam. Potem usiadł obok, objął mnie ramieniem i zaczął wpatrywać się przenikliwie w moje oczy.

Przy tylu kłopotach zapomniałam o jego nigdy nie wygasającej, zawsze gotowej wybuchnąć szaleńczej pożądliwości, która była dla mnie w tej chwili wręcz odpychająca.

— Więc ty zawsze masz ochotę? — zaczęłam mówić powolnym i pogardliwym głosem, odsuwając się.

Nic nie odpowiedział, ujął moją rękę i podniósł ją do ust, obrzucając mnie wzrokiem od stóp do głów.

— Zawsze masz ochotę? — ciągnęłam dalej. — Nawet w południe?… Po przepracowaniu całego ranka w biurze?… Na czczo?… Przed obiadem?… Wiesz, że to coś niesłychanego.

Zobaczyłam, że jego wargi drżą, a oczy nienaturalnie się rozszerzają:

— Ależ ja cię kocham!

— Tak, ale są chwile odpowiednie na miłość i odpowiednie na inne rzeczy… Umawiam się z tobą na pierwszą właśnie po to, żebyś wiedział, że wcale nie idzie o miłość, a ty… naprawdę, że to jest coś niesłychanego… Czy ty się nie wstydzisz?

Wpatrywał się we mnie i nic nie odpowiedział. Wydało mi się nagle, że aż za dobrze go rozumiem. Był we mnie zakochany i od Bóg wie ilu dni czekał na to spotkanie. Gdy ja borykałam się z trudnościami, on nieustannie myślał tylko o moich nogach, moich piersiach, moich biodrach i moich ustach.

— A więc — dodałam, nieco udobruchana — gdybym się teraz rozebrała…

Przytaknął głową. Roześmiałam się, nie złośliwie, ale z pewną pogardą.

— I nie przyszłoby ci do głowy, że ja mogę być smutna czy też po prostu daleka od tych rzeczy, że jestem głodna albo zmęczona, albo mam jakieś zmartwienia… To nie przyszłoby ci do głowy, co?

Patrzył mi w oczy i nagle przytulił mnie mocno, kryjąc głowę w zagłębieniu między moją szyją a ramieniem. Nie całował mnie, przytulał tylko twarz do mego ciała, jak gdyby chciał nasycić się jego ciepłem. Oddech miał ciężki, co chwila z piersi wyrywało mu się westchnienie. Nie gniewałam się już na niego, jego gesty wzbudzały we mnie jedynie głębokie współczucie, i byłam tylko po prostu smutna. Kiedy, jak mi się zdawało, wyczerpał już wszystkie westchnienia, odsunęłam go i powiedziałam:

— Wezwałam cię tutaj w bardzo poważnej sprawie.

Spojrzał na mnie, dotknął mojej ręki i zaczął ją głaskać. Był uparty i rzeczywiście poza namiętnością do mnie nic dla niego nie istniało.

— Pracujesz w policji, prawda?

— Tak.

— A więc zaaresztuj mnie i wsadź do więzienia. — Powiedziałam to zdecydowanym głosem i w tej chwili naprawdę tego pragnęłam.

— Ale dlaczego? Co się stało?

— Stało się to, że jestem złodziejką — rzekłam stanowczo — stało się, że popełniłam kradzież, a zamiast mnie zaaresztowano niewinną osobę… Więc zaaresztuj mnie, chętnie pójdę do więzienia… Chcę tego.

Nie wydawał się zdumiony, tylko lekko znudzony. Powiedział z grymasem:

— Powoli! Co się stało? Mów jaśniej!

— Powiedziałam ci już, że jestem złodziejką. — I w kilku słowach opowiedziałam mu o kradzieży i o zaaresztowaniu pokojówki. Wspomniałam o Ginie jako o jednym ze służby, ale nie wymieniłam jego nazwiska. Miałam natomiast wielką ochotę opowiedzieć o Sonzognu i o jego zbrodni, i z trudem udało mi się to przemilczeć. Na koniec rzekłam: