— A teraz wybieraj: albo wypuścisz z więzienia tę kobietę, albo ja dzisiaj pójdę do komisariatu i oddam się w ręce policji.
— Czekaj — zaczął mówić, podnosząc rękę do góry — po co ten pośpiech! Tamta siedzi wprawdzie w więzieniu, ale jeszcze nie zapadł na nią wyrok… Poczekamy.
— Nie… nie mogę czekać… Siedzi w więzieniu i podobno ją biją! Nie mogę czekać, musisz się zdecydować natychmiast!
Poznał po tonie mojego głosu, że mówię poważnie; wstał z wyraźnym niezadowoleniem i zaczął chodzić po pokoju. Po chwili powiedział, jakby do siebie:
— Pozostaje jeszcze ta sprawa z dolarami.
— Ale ona do niczego się nie przyznała… Dolary się znalazły. Możemy powiedzieć, że zrobił to ktoś, kto chciał zemścić się na niej.
— A puderniczkę masz?
— Mam — powiedziałam wyciągając z torebki puderniczkę i podając mu ją.
Ale on nie chciał jej wziąć.
— Nie, nie… Mnie nie możesz jej oddać. — Wydawało się, że waha się przez chwilę, po czym dorzucił: — Ja nie mogę wypuścić z więzienia tej kobiety, ale trzeba, żeby policja miała w ręku dowód, że ona jest niewinna… właśnie tę puderniczkę.
— No to weź ją i oddaj właścicielce.
Roześmiał się urągliwie:
— Nie orientujesz się w tych sprawach… Gdybym wziął od ciebie puderniczkę, byłbym moralnie zobowiązany i musiałbym cię aresztować, bo w przeciwnym razie powiedziano by: „Skąd Astarita ma skradziony przedmiot? W jaki sposób? Od kogo?” itd., itd. Nie, musisz złożyć puderniczkę na policji, nie odkrywając przy tym swojego incognito.
— Mogłabym wysłać pocztą.
— Nie, pocztą nie.
Znowu przeszedł się po pokoju, po czym usiadł przy mnie i powiedział:
— Powiem ci, co masz zrobić… Czy znasz jakiegoś księdza?
Przypomniałam sobie francuskiego zakonnika, u którego spowiadałam się po powrocie z wycieczki do Viterbo, i odpowiedziałam:
— Tak, mojego spowiednika.
— Chodzisz jeszcze do spowiedzi?
— Nie, dawniej chodziłam.
— No dobrze, idź do swojego spowiednika i opowiedz mu o wszystkim, tak jak opowiedziałaś mnie, i poproś go, żeby poszedł na policję i oddał tam w twoim imieniu puderniczkę. Żaden spowiednik nie odmówi ci, a nie ma obowiązku dostarczania jakichkolwiek informacji, bo związany jest tajemnicą spowiedzi. Za dwa, trzy dni zatelefonuję do ciebie, zrobię… Jednym słowem, twoja pokojówka zostanie wypuszczona na wolność.
Ogarnęła mnie niewypowiedziana radość i pod jej wpływem zarzuciłam mu ręce na szyję i serdecznie go ucałowałam. On mówił dalej, ale już drgającym i pożądliwym głosem:
— Ale tobie nie wolno robić takich rzeczy. Jeżeli potrzebujesz pieniędzy, zwróć się do mnie, a ja…
— Czy mogę już dzisiaj pójść do spowiednika?
— Oczywiście.
Przez dłuższy czas stałam nieruchomo z puderniczką w ręku, patrząc przed siebie. Doznałam tak głębokiej ulgi, jak gdybym ja była tą pokojówką; i doprawdy, zdawało mi się, że nią jestem; pomyślałam, jak wielką poczuje ona ulgę, kiedy wypuszczą ją na wolność. Nie byłam już ani zmęczona, ani smutna, ani zniechęcona. Astarita tymczasem trzymał mnie za rękę, próbując wsunąć mi palce pod mankiet. Odwróciłam się i powiedziałam pieszczotliwie, patrząc na niego wzrokiem pełnym słodyczy:
— Naprawdę tak ci na tym zależy?
Skinął głową, niezdolny do wymówienia choćby jednego słowa.
— I nie jesteś zmęczony — ciągnęłam dalej czułym i okrutnym głosem — nie uważasz, że jest już późno… i że lepiej byłoby odłożyć to na inny dzień?
Zobaczyłam, że potrząsa głową przecząco.
— Więc kochasz mnie tak bardzo? — zapytałam.
— Wiesz przecież, że cię kocham — odpowiedział cicho i chciał mnie objąć. Odsunęłam się i zawołałam:
— Poczekaj!
Uspokoił się natychmiast, bo zrozumiał, że się zgadzam. Wstałam, wolno podeszłam do drzwi i przekręciłam klucz w zamku. Następnie zamknęłam okno, opuściwszy przedtem żaluzje. On wodził za mną wzrokiem, kiedy leniwie i majestatycznie chodziłam po pokoju; czułam na sobie jego spojrzenie i domyślałam się, jaką przyjemność sprawiła mu moja niespodziewana uległość. Potem, pełna radości, zaczęłam cicho podśpiewywać i ciągle nucąc otworzyłam szafę, zdjęłam sukienkę i powiesiłam na wieszaku. Gdy przejrzałam się w lustrze, wydało mi się, że jeszcze nigdy nie byłam taka śliczna: oczy moje pełne były głębokiego, łagodnego blasku, nozdrza rozdęte, usta lekko rozchylone odsłaniały białe, regularne zęby. Uświadomiłam sobie, że wyglądam tak ładnie dlatego, bo jestem z siebie zadowolona, bo czuję, że jestem dobra, i zaczęłam śpiewać na głos, rozpinając jednocześnie stanik. Śpiewałam piosenkę bardzo głupią, modną w owym czasie: „Śpiewam sobie tę piosenkę, dudu, dudu, dudu, dudu”, i ten głupi refren wydał mi się taki właśnie jak samo życie, które nie ma sensu, ale bywa czasami przyjemne i porywające. Nagle, kiedy byłam już naga do pasa, ktoś zapukał do drzwi.
— Nie mogę otworzyć — zawołałam — za chwilę!
— To pilna sprawa — odpowiedział głos matki.
Nasunęło mi się pewne podejrzenie; podeszłam do drzwi, uchyliłam je i wyjrzałam.
Matka dała mi znak, żebym wyszła i zamknęła drzwi, po czym szepnęła w ciemnym przedpokoju:
— Przyszedł ktoś, kto chce koniecznie widzieć się z tobą.
— Kto taki?
— Nie znam go, jakiś młody brunet.
Cichutko otworzyłam drzwi i zajrzałam do jadalni. Zobaczyłam kogoś siedzącego przy stole, odwróconego do mnie plecami. Po karku poznałam od razu Giacoma i zamknęłam drzwi.
— Powiedz mu, że zaraz przyjdę… i żeby pod żadnym pozorem nie wychodził z jadalni — szepnęłam matce.
Skinęła potakująco głową, a ja wróciłam do pokoju. Astarita wciąż siedział na łóżku, tak jak go zostawiłam.
— Prędko — powiedziałam mu — prędko… bardzo mi przykro, ale musisz natychmiast wyjść.
Zmieszał się i zaczął bełkotać jakieś słowa sprzeciwu, ale ja nie pozwoliłam mu dokończyć:
— Mojej ciotce zrobiło się słabo na ulicy… musimy iść zaraz z matką do szpitala… Prędko, prędko. — Było to dość niewyszukane kłamstwo, ale w tym momencie nic innego nie przyszło mi do głowy. Patrzył na mnie jak ogłupiały, nie mogąc uwierzyć w swoje nieszczęście. Zauważyłam, że zdjął już trzewiki i opierał o podłogę stopy w kolorowych, pasiastych skarpetkach. — Wstań… Dlaczego tak na mnie patrzysz? Musisz już iść — nalegałam zrozpaczona. Odpowiedział mi:
— Dobrze… już idę. — I schylił się, żeby włożyć trzewiki. Stałam przed nim i już podawałam mu płaszcz. Ale rozumiałam, że muszę mu coś obiecać, jeśli chcę, żeby interweniował w sprawie pokojówki. Pomagając mu włożyć płaszcz, dorzuciłam:
— Posłuchaj… jest mi strasznie przykro… ale przyjdź jutro wieczorem, po kolacji… spędzimy razem spokojnie kilka godzin. Dzisiaj i tak zaraz musiałabym cię wyprosić… Lepiej nawet, że się tak stało.
Nic na to nie odpowiedział, a ja za rękę poprowadziłam go do drzwi, jak gdyby był u mnie po raz pierwszy, bo bardzo się bałam, żeby nie wszedł do jadalni i nie zobaczył Giacoma. Na progu przypomniałam mu jeszcze: — Pamiętaj, że dzisiaj idę do spowiednika. — On kiwnął głową w odpowiedzi, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że o niczym nie zapomni. Miał zimny i niechętny wyraz twarzy. W pośpiechu nie pożegnałam się z nim nawet i zatrzasnęłam mu drzwi prawie przed nosem.