— Co do tego donosu, to jeszcze się zastanowię. Przyjdę jutro i powiem księdzu, co postanowiłam. Czy zastanę tutaj księdza jutro?
— Oczywiście, o każdej godzinie.
— To dobrze — odrzekłam zmieszana — a na razie proszę księdza tylko o oddanie tej puderniczki. — Zamilkłam znowu, a on po krótkiej modlitwie zapytał, czy naprawdę odczuwam szczery żal za grzechy i czy zdecydowana jestem zmienić swoje życie. Po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi udzielił mi rozgrzeszenia. Przeżegnałam się i odeszłam od konfesjonału. Lęk, jaki wzbudził we mnie głos spowiednika, spotęgował się jeszcze na jego widok. Był niski, głowę miał dużą, pochyloną lekko na bok, jak gdyby reumatyzm wykręcił mu szyję. Nie miałam nawet czasu dobrze mu się przyjrzeć, bo wzbudził we mnie taki wstręt, że chciałam jak najprędzej uciec. Zobaczyłam twarz brunatnożółtą, z szerokim białym czołem, oczy w głębokich oczodołach, nos zadarty, o szerokich nozdrzach, usta duże, niekształtne, o fioletowych wywiniętych wargach. Nie był stary, ale nie można było określić jego wieku. Złożył ręce na piersiach i kiwając głową powiedział zbolałym tonem:
— Dlaczego, moja córko, nie zjawiłaś się tu wcześniej? Dlaczego? Iluż to straszliwych rzeczy byłabyś uniknęła!
Miałam ochotę odpowiedzieć mu to, co przyszło mi do głowy, że skoro nie przyszłam, to widocznie taka była wola boża; ale ugryzłam się w język; wyciągnęłam z torebki puderniczkę i podając mu ją powiedziałam:
— Proszę, żeby ksiądz był łaskaw oddać to jak najszybciej… Trudno mi opisać, jak cierpię nad tym, że ta biedaczka siedzi w więzieniu z mojej winy.
— Zrobię to jeszcze dzisiaj — odpowiedział przyciskając do piersi puderniczkę ze smutną i zniechęconą miną.
Podziękowałam cichym głosem, pożegnałam go skinieniem głowy i szybkim krokiem wyszłam z kościoła. On został przy konfesjonale, przyciskając ręce do piersi i kiwając głową.
Kiedy już znalazłam się na ulicy, próbowałam spokojnie zastanowić się nad tym, co się stało. Doprowadziwszy do ładu chaotyczne myśli, doszłam do wniosku, iż boję się, że ksiądz nie dotrzyma tajemnicy spowiedzi. I usiłowałam wyjaśnić sobie samej, skąd płynie ten lęk. Wiedziałam, że spowiedź jest sakramentem, że grzechem jest ją gwałcić. Wiedziałam także, że jest niemożliwością, aby nawet najbardziej zdemoralizowany ksiądz dopuścił się czegoś podobnego. Z drugiej strony jednak jego rada, abym zadenuncjowała Sonzogna, obudziła we mnie obawę, że jeśli sama tego nie zrobię, on wyjawi policji, kto popełnił zbrodnię przy ulicy Palestro. Ale przede wszystkim przerażały mnie jego głos i jego powierzchowność, pozwalając mi spodziewać się czegoś najgorszego. Kieruję się zawsze raczej uczuciem niż rozumem i instynktownie, jak zwierzęta, wyczuwam niebezpieczeństwo, a wobec tego na niczym nie opartego przeczucia bezsilne były wszelkie próby rozsądnego rozumowania.
„To prawda, że tajemnica spowiedzi jest święta — ale trzeba by cudu, aby ksiądz nie zadenuncjował mnie i wszystkich innych”.
To, że spowiedzi mojej wysłuchał jakiś obcy ksiądz, potęgowało jeszcze moje przerażenie. Poza tym coś jeszcze zdawało się potwierdzać owo tajemne, pełne grozy przeczucie: a mianowicie zamiana spowiedników. Okazało się, że francuski spowiednik nie był ojcem Eliaszem, chociaż na konfesjonale wisiała tabliczka z tym imieniem; ale w takim razie, kim był? Żałowałam, iż nie zapytałam o niego prawdziwego ojca Eliasza. Bałam się jednak, że ten odrażający ksiądz powie, że nic o nim nie wie, potwierdzając w ten sposób to, w co coraz bardziej zaczynałam wierzyć, że młody zakonnik był tylko tworem mojej wyobraźni. Istotnie miał on w sobie coś z ducha, niepodobny był do innych księży i w dziwny sposób zjawił się i znikł z mego życia. Zaczęłam wreszcie wątpić, czy w ogóle kiedykolwiek go widziałam, a raczej czy widziałam go jako człowieka z krwi i kości. Przyszło mi na myśl, że miałam widzenie — przede wszystkim dlatego, że zakonnik ten wydawał mi się podobny do Chrystusa ze świętych obrazów. Ale jeżeli to był naprawdę Chrystus, który ukazał się w ciężkiej dla mnie chwili i wysłuchał mojej spowiedzi, to fakt zastąpienia go przez tego wstrętnego, odpychającego księdza był najwyraźniej złą wróżbą. Oznaczało to, między innymi, że Kościół opuszcza mnie w wielkim nieszczęściu; czułam się jak człowiek, który w rozpaczliwej sytuacji otworzył kasę, gdzie ukrył niegdyś skarb, złote dukaty, i zamiast tych monet znajduje tam kurz, pajęczyny i mysie pomioty.
Wróciłam do domu z przeczuciem jakiegoś nieszczęścia, które będzie następstwem mojej spowiedzi, i od razu położyłam się do łóżka, bez kolacji, przekonana, że jest to ostatnia noc, jaką spędzam w domu przed aresztowaniem. Muszę jednak zaznaczyć, że wcale się nie bałam ani też nie pragnęłam uniknąć swojego przeznaczenia. Kiedy minął pierwszy strach, wypływający, jak zresztą prawie u wszystkich kobiet, z nerwowego załamania, ogarnęło mnie coś więcej niż rezygnacja: silne postanowienie, że pogodzę się z grożącym mi ciosem. Odczuwałam nawet pewne zadowolenie, że pozwolę się zamknąć w więzieniu, co, jak sobie wyobrażałam, było ostatnim szczeblem ludzkiego nieszczęścia. Wydawało mi się, że jestem jakby pod ochroną tego nadmiaru niepowodzeń, i nie bez przyjemności myślałam, że poza śmiercią, której się zresztą nie bałam, nic mi już nie zagraża.
Ale nazajutrz na próżno czekałam na spodziewaną wizytę policji. Minął jeden dzień, minął następny i nie zdarzyło się nic takiego, co usprawiedliwiałoby moje przeczucia. Przez cały ten czas nie wychodziłam z domu, a nawet nie opuszczałam swego pokoju, i szybko sprzykrzyło mi się rozważanie skutków mego nierozważnego kroku. Zaczęłam znowu myśleć o Giacomie i uświadomiłam sobie, że pragnę go zobaczyć jeszcze choćby raz, zanim spadną na mnie konsekwencje donosu księdza, który wciąż uważałam za rzecz nieuniknioną. Trzeciego dnia pod wieczór, prawie bez namysłu, wstałam z łóżka, ubrałam się i wyszłam z domu.
Znałam adres Giacoma i mniej więcej po dwudziestu minutach znalazłam się przed jego domem. Ale kiedy miałam wejść do bramy, przyszło mi na myśl, że nie uprzedziłam go o mojej wizycie, i nagle poczułam onieśmielenie. Bałam się, że źle mnie przyjmie albo po prostu wyrzuci za drzwi. Zwolniłam kroku i zatrzymałam się przed sklepem, zastanawiając się, czy nie lepiej byłoby wrócić do domu i czekać na jego odwiedziny. Zdawałam sobie sprawę, że zwłaszcza w pierwszym okresie naszej znajomości muszę postępować mądrze i przebiegle, nie okazywać mu, że szaleję z miłości i żyć bez niego nie mogę. Nie chciałam jednak rezygnować między innymi i dlatego, że, nękana myślą o spowiedzi, koniecznie chciałam się z nim widzieć, żeby choć na chwilę oderwać się od tych zmartwień. Rzuciłam okiem na wystawę, przed którą stałam. Był to sklep z koszulami i krawatami; przypomniałam sobie nagle, że obiecałam mu kupić nowy krawat. Kiedy jest się zakochanym, nigdy nie rozumuje się rozsądnie; powiedziałam sobie, że ten podarunek posłuży mi jako pretekst odwiedzin. Nie zdawałam sobie sprawy, że będzie to jeden dowód więcej, iż po prostu tracę głowę i zabiegam o jego względy. Weszłam do sklepu i po długim namyśle wybrałam szary krawat w czerwone paski, najładniejszy i najdroższy ze wszystkich. Sprzedawca, z nieco niedyskretną uprzejmością, właściwą sprzedawcom, gdy chcą namówić klienta, by coś kupił, zapytał, czy pan, dla którego wybieram krawat, jest brunetem czy blondynem.
— To brunet — odpowiedziałam powoli i uświadomiłam sobie, że słowu „brunet” nadałam pieszczotliwy ton. Zaczerwieniłam się na myśl, że sprzedawca mógł to zauważyć.