Wdowa Medolaghi mieszkała na czwartym piętrze w starej, ponurej kamienicy, której okna wychodziły na wybrzeże Tybru. Wbiegłam na schody i zadyszana zadzwoniłam do pogrążonych w mroku drzwi. Otworzyły się prawie natychmiast i na progu ukazał się Giacomo.
— Ach, to ty! — powiedział zdziwiony. Najwidoczniej oczekiwał kogoś innego.
— Czy można?
— Tak… tak… chodź tędy! — Z ciemnego przedpokoju wprowadził mnie do salonu. Tu także panował mrok, bo w oknach były małe, okrągłe, wprawione w ołów, czerwone szybki, jakie widuje się w kościołach. Zobaczyłam całe mnóstwo czarnych mebli, inkrustowanych perłową masą. Na środku stał owalny stół, a na nim staromodna karafka z niebieskiego kryształu. Na podłodze leżały dywany i bardzo wytarta biała niedźwiedzia skóra. Wszystko było stare, ale czyste, porządnie utrzymane i jakby zakonserwowane w głębokiej ciszy, jaka od niepamiętnych czasów musiała panować w tym mieszkaniu. Usiadłam na kanapie w głębi salonu i zapytałam:
— Czekasz na kogoś?
— Nie… ale dlaczego przyszłaś? — Nie brzmiało to zachęcająco, ale wydawało mi się, że był on raczej zdziwiony niż niezadowolony.
— Przyszłam się z tobą pożegnać — odpowiedziałam z uśmiechem — bo myślę, że najdalej jutro przyjdą po mnie i wsadzą mnie do więzienia.
— Do więzienia?… Co za głupstwa wygadujesz?
Głos mu się załamał, twarz zmieniła, zrozumiałam, że się boi o siebie. Pomyślał może, że go zadenuncjowałam albo skompromitowałam mówiąc komuś o jego działalności politycznej. Uśmiechnęłam się znowu i mówiłam dalej:
— Nie obawiaj się… ciebie to nie dotyczy.
— Nie, nie… — poprawił się szybko — chodzi o to, że nic nie rozumiem. Do więzienia? Za co?
— Zamknij drzwi i usiądź tutaj — powiedziałam wskazując kanapę.
Poszedł zamknąć drzwi i usiadł przy mnie. Wtedy z wielkim spokojem opowiedziałam mu całą historię puderniczki, z moją spowiedzią włącznie. Na koniec oświadczyłam:
— Jestem pewna, że ten ksiądz zrobi mi jakiś brzydki kawał… A jak ty sądzisz?
Pokiwał głową i powiedział patrząc nie na mnie, lecz przed siebie, w stronę kolorowych szybek:
— Nie powinien… i powiem ci, że ja w to nie wierzę; to, że jakiś ksiądz nie jest urodziwy, nie jest jeszcze powodem…
— Trzeba ci było go widzieć! — przerwałam żywo.
— No, dobrze, przypuśćmy, że jest szkaradny, ale nie może zrobić czegoś podobnego… Choć oczywiście wszystko może się zdarzyć.
— A więc uważasz, że nie mam się czego bać?
— Oczywiście, tym bardziej że teraz nic już na to nie możesz poradzić, to nie zależy od ciebie.
— Łatwo powiedzieć… Człowiek się boi, bo się boi, strach jest silniejszy od rozsądku.
Pogłaskał mnie nagle po szyi pieszczotliwym ruchem i ze śmiechem potrząsnął mną, mówiąc:
— Ale ty się nie boisz, prawda?
— Przecież ci mówię, że się boję.
— Nie boisz się, jesteś dzielną dziewczyną.
— Zapewniam cię, że strasznie się bałam… tak bardzo, że przez dwa dni nie wstawałam z łóżka.
— Tak… ale potem przyszłaś do mnie i opowiedziałaś mi o wszystkim z największym spokojem… Ty nie wiesz, co to jest bać się naprawdę.
— A jak mam to okazać? — zapytałam uśmiechając się mimo woli. — Nie mogę przecież krzyczeć ze strachu.
— Nie, ty się nie boisz!
Milczeliśmy przez chwilę. Potem on zapytał z jakimś szczególnym naciskiem, który wprawił mnie w zdumienie:
— A ten twój znajomy, Sonzogno, co to za typ?
— Wygląda bardzo zwyczajnie — odpowiedziałam wymijająco. Nie przyszło mi w tej chwili do głowy nic takiego, co mogłabym powiedzieć o Sonzognu.
— Opisz mi jego wygląd.
— Czy chcesz zrobić na niego donos? — odrzekłam śmiejąc się. — Pamiętaj, że razem z nim i mnie by aresztowano. — Potem dodałam: — Blondyn… niski… szeroki w ramionach… twarz ma bladą, oczy niebieskie… jednym słowem, całkiem przeciętny… i tylko to godne jest uwagi, że odznacza się nieopisaną siłą.
— Jest rzeczywiście taki silny?
— Na oko wcale na to nie wygląda, ale dotykałam jego muskułów, są jak ze stali.
Widząc, że słucha z zainteresowaniem, opowiedziałam mu o zajściu między Sonzognem a Ginem. Nie robił żadnych komentarzy, ale kiedy skończyłam, zapytał:
— Czy myślisz, że Sonzogno popełnił tę zbrodnię z premedytacją, to znaczy, że sobie przedtem wszystko uplanował, a potem zamordował z zimną krwią?
— Nic podobnego — odrzekłam — on nigdy z góry nic nie planuje. Jednym uderzeniem pięści powalił Gina na ziemię, a na pewno chwilę przedtem ani mu to było w głowie; tak samo z jubilerem.
W takim razie, dlaczego to zrobił?
— Tak jakoś… bo to jest silniejsze od niego. On jest jak dzikie zwierzę: zachowuje się spokojnie, a potem nagle nie wiadomo dlaczego może cię rozszarpać. — Opowiedziałam mu wszystko, co zaszło pomiędzy mną a Sonzognem, o tym, jak mnie bił, co mogło skończyć się dla mnie jeszcze gorzej. Na koniec oświadczyłam: — on w ogóle nie myśli. Przychodzą chwile, kiedy jakaś siła zaczyna panować nad jego wolą, wtedy lepiej się do niego nie zbliżać. Jestem pewna, że podszedł do tego jubilera, żeby sprzedać puderniczkę, tamten go obraził, więc zamordował go.
— Jednym słowem, bestia!
— Możesz go nazwać, jak chcesz… to musi być — dodałam próbując wytłumaczyć sobie samej owo uczucie, jakie budziła we mnie krwawa furia Sonzogna — jakiś impuls, podobny do tego, który każe mi ciebie kochać. Dlaczego cię kocham, wie tylko Bóg… Dlaczego Sonzogna ogarnia czasem mania zabijania? To też wie tylko Bóg… Wydaje mi się, że tych rzeczy w ogóle nie da się wytłumaczyć.
Giacomo zastanawiał się, po czym podniósł głowę i zapytał:
— A jak myślisz, co ja czuję do ciebie? Czy przypuszczasz, że to jest miłość?
Ogarnął mnie straszliwy lęk, aby nie usłyszeć, że on mnie nie kocha. Zakryłam mu usta dłonią i powiedziałam błagalnie:
— Na litość boską, nie mów nic o tym, co do mnie czujesz!
— Dlaczego?
— Bo nie chcę! Nie wiem, co czujesz do mnie, i to mnie wcale nie obchodzi, wystarczy mi, że ja cię kocham.
Potrząsnął głową i powiedział:
— Źle robisz, że mnie kochasz… powinnaś kochać człowieka takiego jak Sonzogno.
Byłam zdumiona.
— Co ty mówisz? Zbrodniarza?
— A niech sobie będzie nawet i zbrodniarz, ale on odczuwa te impulsy, o których mówiłaś. Prawdopodobnie taki impuls czasem pcha go do zbrodni, a czasem do miłości, ot tak, po prostu, w nieskomplikowany sposób, ja natomiast… Nie pozwoliłam mu dokończyć i zaprotestowałam: — Przecież ty nie możesz porównywać się z Sonzognem, to kryminalista, potwór… i wcale nieprawda, że mógłby mieć jakieś uczuciowe impulsy! Taki człowiek nie potrafi kochać, dla niego istnieje tylko zaspokojenie zmysłów, ja czy inna, wszystko mu jedno.
Nie wydawał się przekonany, ale nic nie odpowiedział. Wykorzystałam tę chwilę i dotknęłam przegubu jego ręki, próbując wsunąć palec pod mankiet.
— Mino — powiedziałam.
Wzdrygnął się:
— Dlaczego nazywasz mnie Mino?
— To zdrobnienie od Giacomo… Giacomino… nie można?
— Nie… nie… możesz… tylko że tak nazywają mnie w domu.
— Twoja matka tak cię nazywa? — zapytałam puszczając jego rękę; włożyłam mu dłoń pod krawat, rozsuwając palcami koszulę na piersi.
— Tak — odrzekł niecierpliwie. Po chwili dorzucił tonem sarkastycznym i pogardliwym zarazem: — Nie jest to zresztą jedyna rzecz, którą mówisz tak jak moja matka… Wasze zapatrywania są bardzo podobne.