Выбрать главу

Wygładziłam sukienkę, podeszłam do lustra, przyczesałam się. Drzwi otworzyły się, wszedł Mino.

Miałam nadzieję, że podejdzie, stanie za mną i obejmie mnie od tyłu. Ale on usiadł w głębi salonu na kanapie.

— Już ją uprzedziłem — rzekł zapalając papierosa — doda jedno nakrycie; za chwilę usiądziemy do stołu.

Odeszłam od lustra, usiadłam przy nim i wsuwając mu rękę pod ramię przytuliłam się do niego.

— Ci dwaj — powiedziałam na chybił trafił — to pewnie ci od polityki?

— Tak.

— Nie są chyba bogaci.

— Skąd wiesz?

— Bo tak można sądzić po ich wyglądzie.

— Tommaso to syn naszego rządcy — powiedział — a ten drugi jest nauczycielem.

— Nie podobał mi się.

— Kto?

— Ten nauczyciel; jest po prostu wstrętny, patrzał na mnie w niedwuznaczny sposób, kiedy powiedziałam, że się kochaliśmy.

— Widocznie mu się spodobałaś.

Milczeliśmy przez dłuższą chwilę, a potem odezwałam się:

— Wstydzisz się pewnie przedstawić mnie jako swoją narzeczoną? Może będzie lepiej, jeżeli już pójdę do domu.

Wiedziałam, że jest to jedyny sposób, aby wycisnąć z niego odrobinę czułości: szantażować go, że się mnie wstydzi. Istotnie, natychmiast objął mnie wpół i powiedział:

— Przecież ja sam ci to zaproponowałem… Dlaczego miałbym się tego wstydzić?

— Nie wiem… widzę, że jesteś w złym humorze.

— Nie jestem w złym humorze, jestem oszołomiony — odrzekł mentorskim tonem — z powodu tego, co było między nami… Daj mi trochę czasu, a zaraz przyjdę do siebie.

Zauważyłam, że jest jeszcze bardzo blady i ze wstrętem pali papierosa.

— Masz rację — powiedziałam — przepraszam cię, ale ty jesteś zawsze taki zimny i obojętny, że chwilami tracę głowę. Gdybyś był inny, nie nalegałabym tak przed chwilą, żeby zostać.

Rzucił papierosa i odrzekł:

— To nieprawda, że jestem zimny i obojętny!

— A jednak…

— Bardzo mi się podobasz — mówił dalej, patrząc na mnie uważnie — i właśnie przed chwilą nie sprzeciwiłem ci się, choć miałem zamiar to zrobić.

Ucieszyłam się jego słowami i spuściłam oczy bez słowa.

— Ale pomimo to — dorzucił — uważam, że masz rację, że tego nie można nazwać miłością.

Serce mi się ścisnęło i szepnęłam bezwiednie:

— A co to jest miłość, według ciebie?

— Gdybym cię kochał — odpowiedział — nie chciałbym przed chwilą, żebyś poszła… i nie byłbym taki zły, że chcesz zostać.

— Byłeś zły?

— Tak… i teraz rozmawiałbym z tobą, byłbym wesoły, pogodny, ożywiony, dowcipny, mówiłbym ci komplementy, pieścił, całował, robiłbym plany na przyszłość… Czy to właśnie nie jest miłość?

— Tak — powiedziałam powoli — a w każdym razie to wypływa z miłości.

Zamilkł na dłuższą chwilę, a potem powiedział obojętnie, z oschłą skromnością:

— Wszystko robię w taki sam sposób, bez serca i bez uczucia. Traktuję wszystko rozumowo, na zimno, powierzchownie. Taki już jestem i nie zanosi się na to, żebym się kiedykolwiek zmienił.

Przemogłam się z trudem i odrzekłam:

— Nic się tym nie przejmuj! Podobasz mi się taki, jaki jesteś — i uścisnęłam go z wielką czułością. Prawie w tej samej chwili otworzyły się drzwi i ukazała się w nich stara służąca, zapraszając nas do stołu.

Przez korytarz przeszliśmy do jadalni. Pamiętam ten pokój ze wszystkimi szczegółami, jak również osoby, które w nim zastałam, bo w tej chwili wrażliwość moja była wyczulona niczym błona fotograficzna. Wydało mi się, że sama nie wchodzę do jadali, ale że widzę siebie wchodzącą tam i rozglądającą się dokoła smutnymi, szeroko otwartymi oczyma. Może w ten sposób przejawia się bunt przeciwko rzeczywistości, która sprawia cierpienie i którą chciałoby się odmienić.

Wdowa Medolaghi wydała mi się nie wiadomo dlaczego podobna do hebanowych mebli w salonie, inkrustowanych perłową masą. Była to kobieta w dojrzałym wieku, o imponującej postawie, szeroka w biodrach, z potężnym biustem, ubrana w czarną jedwabną suknię. Jej szeroka, obwisła twarz przypominała odcieniem swojej bladości właśnie te inkrustacje z perłowej masy i otoczona była kruczymi włosami, które wyglądały na farbowane. Oczy jej były sino podkrążone. Stała przy stole, przed kwiecistą wazą, i ruchem pełnym godności rozlewała zupę na talerze. W świetle wiszącej nad stołem lampy uwydatniał się jej biust, przypominający duży, czarny, lśniący pakunek. Twarz pogrążona w półcieniu, z podkrążonymi oczami wyglądała jak w czarnej satynowej karnawałowej maseczce. Stół był mały i leżały na nim cztery nakrycia, po jednym z każdej strony. Córka pani Medolaghi siedziała już na swoim miejscu i nie wstała na nasz widok.

— Pani usiądzie tutaj — powiedziała wdowa Medolaghi. — Jak pani na imię?

— Adriana.

— Proszę, tak samo jak mojej córce — rzekła ze zdawkową uprzejmością — mamy więc dwie Adriany.

Mówiła to wszystko chłodno, nie patrząc na nas, moja obecność najwyraźniej jej nie dogadzała. Jak już wspomniałam, nie malowałam się prawie wcale, nie tleniłam włosów, jednym słowem, nic nie zdradzało mojej profesji. Ale od razu rzucało się w oczy, że jestem dziewczyną z ludu, prostą i niewykształconą, i bynajmniej nie miałam zamiaru tego ukrywać. „Cóż za osobę wprowadza się do mego domu! — myślała zapewne w tej chwili wdowa Medolaghi — jakąś prostaczkę!”

Usiadłam i spojrzałam na dziewczynę, która nosiła moje imię. Wszystko: i głowa, i piersi, i biodra, było u niej dosłownie o połowę mniejsze niż u mnie. Była chuda, miała rzadkie włosy, twarz pociągłą i delikatną, oczy zgaszone i jakby wylęknione. Przyglądałam się jej i zobaczyłam, że spuszcza wzrok pod moim spojrzeniem. Pomyślałam, że jest nieśmiała, i żeby przełamać pierwsze lody, powiedziałam:

— Jakie to dziwne! Nosimy to samo imię, a jesteśmy tak bardzo od siebie różne!

Powiedziałam to bezmyślnie, po prostu dla zagajenia rozmowy, i słowa moje zabrzmiały głupio, ale byłam zdziwiona, że nie otrzymuję odpowiedzi. Dziewczyna spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczyma, po czym bez słowa schyliła głowę nad talerzem i zaczęła jeść. I wtedy nagle przyszło na mnie olśnienie, zrozumiałam wszystko: dziewczyna nie była nieśmiała, tylko przerażona, a powodem jej przerażenia byłam ja. Przerażała ją moja piękność, wykwitająca w szarej atmosferze tego mieszkania niczym róża wśród pajęczyn, kipiąca we mnie żywotność, której nie można było nie zauważyć, nawet gdy siedziałam w milczeniu i bez ruchu, a przede wszystkim moje gminne pochodzenie. Niewątpliwie, bogaci nie lubią biedaków, ale bynajmniej się ich nie boją i umieją trzymać ich z daleka zimnym i pogardliwym zachowaniem. Ale biedak, który z racji pochodzenia i wychowania uważa się za przynależnego do świata bogaczy, trzęsie się po prostu ze strachu przed prawdziwym nędzarzem, jak człowiek, który ma skłonność do jakiejś choroby i czuje, że już jest nią zarażony. Panie Medolaghi z pewnością nie były bogate, skoro odnajmowały pokoje; czując swoje ubóstwo i nie przyznając się do niego, uważały moją obecność w ich domu za coś niebezpiecznego i obraźliwego zarazem. Kiedy się odezwałam, dziewczyna pomyślała zapewne: „Ta przybłęda zagaduje mnie, chce spoufalić się ze mną, a potem nie będę mogła się od niej odczepić”. Zrozumiałam to wszystko w jednej chwili i postanowiłam, że nie pisnę już ani słowa do końca kolacji.