— Mino, bardzo żałuję — powiedziałam, naumyślnie podkreślając jeszcze mój rzymski akcent — ale mam dużo roboty i muszę już iść.
Zgniótł papierosa o popielniczkę i także wstał od stołu. Powiedziałam „dobranoc” przeciągle i dźwięcznie jak chłopka, skłoniłam się lekko, na co pani Medolaghi odpowiedziała wyniośle, a jej córka w ogóle nie zareagowała, po czym wyszłam z jadalni. W przedpokoju powiedziałam do Mina:
— Obawiam się, że po dzisiejszym wieczorze pani Medolaghi zaproponuje ci, żebyś sobie poszukał innego pokoju.
Wzruszył ramionami:
— Nie przypuszczam, płacę dużo i bardzo punktualnie.
— Idę już — powiedziałam — bardzo mnie zasmuciła ta kolacja.
— Dlaczego?
— Bo przekonałam się, że ty nie jesteś zdolny do miłości.
Powiedziałam te słowa ze smutkiem, nie patrząc na niego. Potem podniosłam oczy i wydało mi się, że Mino jest bardzo przygnębiony. A może po prostu cień z klatki schodowej padał na jego twarz. Pożałowałam nagle swoich słów.
— Gniewasz się? — spytałam.
— Nie — odrzekł z wysiłkiem — a zresztą to prawda. Ogarnęło mnie pełne tkliwości uniesienie i objęłam go gwałtownie, mówiąc:
— Nie, nieprawda, powiedziałam tak na złość, i bardzo, bardzo cię kocham! Popatrz… przyniosłam ci krawat.
Otworzył torebkę i pokazałam mu krawat. Obejrzał go i zapytał:
— Czy ukradłaś go?
Był to tylko żart i później, po zastanowieniu, doszłam do wniosku, że w tych słowach kryło się może więcej uczucia niż w najgorętszym podziękowaniu. Ale wtedy poczułam jakby ukłucie w sercu. Oczy napełniły mi się łzami i wyjąkałam:
— Nie… kupiłam go… w tym sklepie na dole.
Zauważył moje rozżalenie i uściskał mnie mówiąc:
— Głuptasku… powiedziałem tak dla żartu… Ucieszyłbym się tak samo, gdybyś go ukradła, a może nawet więcej!
Odrzekłam nieco pocieszona:
— Czekaj, zaraz ci go zawiążę.
Uniósł brodę do góry, a ja postawiłam mu kołnierzyk od koszuli, zdjęłam stary krawat i zawiązałam nowy.
— Zabieram ci ten brzydki, postrzępiony krawat — powiedziałam — żebyś go już nigdy więcej nie nosił. — Ale głównie chodziło mi o to, żeby mieć jakąś pamiątkę, jakąś rzecz, która należała do niego.
— Zobaczymy się bardzo prędko — oznajmił.
— Kiedy?
— Jutro po kolacji.
— Doskonale. — Schwyciłam jego dłoń i chciałam ją pocałować. Opuścił szybko rękę, ale i tak musnęłam ją wargami. Zbiegłam szybko ze schodów, nie oglądając się za siebie.
Rozdział 7
Po tym dniu wróciłam do dawnego życia. Kochałam Mina naprawdę i raz po raz ogarniało mnie pragnienie, żeby rzucić tę profesję, która nie szła w parze z prawdziwą miłością. Ale miłość nie przyczyniła się do zmiany moich warunków materialnych. Nie miałam pieniędzy ani możliwości zarobkowania w inny sposób. Za nic w świecie nie przyjęłabym nic od Mina, a zresztą i jego fundusze były ograniczone, bo to, co przysyłała mu rodzina, ledwie wystarczyło na utrzymanie w mieście. Co więcej, stale odczuwałam nieprzezwyciężoną ochotę, żeby płacić za niego w restauracjach i kawiarniach, do których chodziliśmy razem. On nigdy nie chciał się na to zgodzić i za każdym razem jego odmowa przepełniała mnie rozczarowaniem i goryczą. Kiedy nie miał pieniędzy, zabierał mnie do parku, gdzie siadaliśmy na ławeczce gawędząc i obserwując przechodniów, tak jak to robią biedacy. Pewnego dnia powiedziałam mu:
— Co to szkodzi, że nie masz pieniędzy i tak możemy pójść do kawiarni. Co się stanie, jeżeli ja raz za ciebie zapłacę!
— Nie, nie zgadzam się.
— Ale dlaczego? Chcę iść do kawiarni i czegoś się napić!
— To idź sama.
Szło mi nie tyle o samo pójście do kawiarni, ile o to, żeby przy tej okazji za niego zapłacić. Owo pragnienie płynęło z głębi mego serca, było rozpaczliwe, zawzięte. A byłabym jeszcze bardziej szczęśliwa, gdybym mogła nie tylko za niego płacić, ale oddawać mu pieniądze, wszystkie pieniądze, jakie zarabiałam od moich przygodnych kochanków. Wydawało mi się, że tylko w ten sposób prawdziwie okazałabym mu swoją miłość, że więzy materialne, jakimi przykułabym go do siebie, okazałyby się silniejsze od względów uczuciowych. Pewnego razu powiedziałam mu:
— Chciałabym dawać ci pieniądze, nawet nie wiesz, ile by mi to sprawiło radości, i myślę, że tobie byłoby przyjemnie brać je ode mnie.
Roześmiał się i odpowiedział:
— Nasze stosunki, przynajmniej jeśli o mnie idzie, bynajmniej nie są oparte na przyjemności.
— A w takim razie na czym?
Zawahał się i odrzekł:
— Na twoim nieugiętym postanowieniu, żeby mnie kochać, i na mojej słabości wobec ciebie, ale wcale nie jest powiedziane, że ta słabość nie ma granic.
— Co to znaczy?
— To bardzo proste — odpowiedział — tłumaczyłem ci już to wiele razy: jesteśmy razem, bo ty tak chciałaś, ja natomiast nie chciałem i nadal, przynajmniej teoretycznie, nie chcę.
— Dosyć… przestań — przerwałam mu — nie mówmy o naszej miłości! Źle zrobiłam, że w ogóle powróciłam do tego tematu.
Rozmyślając nad charakterem Mina, zawsze dochodziłam do bolesnego wniosku, że on mnie nie kocha, że jestem dla niego czymś w rodzaju królika doświadczalnego. W gruncie rzeczy zajęty był tylko sobą i na każdym kroku można było stwierdzić, jak trudny i skomplikowany ma charakter. Był on, jak już wspomniałam, chłopcem z zamożnej rodziny z prowincji, był subtelny, inteligentny, kulturalny, poważny, wykształcony. Nie lubił mówić o swoich bliskich, ale wystarczyło mi kilka krótkich wzmianek, żeby domyślić się od razu, iż jego dom rodzinny był właśnie taki, jaki wymarzyłam sobie w moich nierealnych snach o normalnym życiu i w jakim pragnęłabym się była urodzić. Rodzina z tradycjami, ojciec lekarz i właściciel ziemski, matka jeszcze młoda, żyjąca tylko dla domu, męża i dzieci, oprócz Mina trzy młodsze córki i starszy syn. W relacji Giacoma, co prawda, ojciec jego był to totumfacki cieszący się prowincjonalnym autorytetem, matka bigotka, siostry miały pstro w głowie, a starszy brat był po prostu hulaką w rodzaju Giancarla. Ale były to zwykłe ludzkie przywary, a mnie, urodzonej i żyjącej w całkiem odmiennych warunkach, w ogóle nie wydawały się przywarami. Poza tym była to kochająca się rodzina, a Mino był ulubieńcem zarówno rodziców, jak rodzeństwa.
Uważałam, że powinien być bardzo szczęśliwy, przyszedłszy na świat w takiej rodzinie. A tymczasem Mino odczuwał w stosunku do nich niechęć, antypatię, niesmak, czego nie mogłam pojąć. I taką samą niechęć, taką samą antypatię i taki sam niesmak zdawał się żywić także do siebie za to, czym był i co robił. Wydawało się, że ta nienawiść do samego siebie jest odbiciem jego nienawiści do rodziny. Słowem, nienawidził w sobie tego, co wiązało go jeszcze z rodziną, czy też przesiąknięte było wpływem środowiska rodzinnego. Powiedziałam już, że był wykształcony, kulturalny, inteligentny, delikatny, poważny. Ale pogardzał tą inteligencja, kulturą, wykształceniem, delikatnością, powagą tylko dlatego, iż podejrzewał, że zawdzięcza je swojemu otoczeniu i warunkom, w jakich się urodził i wyrósł.
— No, dobrze — powiedziałam mu pewnego razu — ale kim ty właściwie chciałbyś być? Przecież to są nadzwyczajne zalety, powinieneś Bogu dziękować, że je posiadasz.
— E tam — odpowiedział półgębkiem — niewiele mi z tego przyszło! Osobiście wolałbym być taki jak Sonzogno. — Nie wiem czemu, ale opowiadanie o Sonzognu wywarło na nim wielkie wrażenie.