Выбрать главу

– I see. Terrible… To nie mogli oni wziąć adwokata? – pyta teraz zaskoczony John. Nie bardzo chce mu się pomieścić w głowie, że można kogoś niewinnie skazać na wywózkę; na obóz. Kaźmierz patrzy na Marynię, jakby u niej szukał poratowania: jak wytłumaczyć bratu, że przybywa on z innego świata? Bierze go pod łokieć i prowadzi do drugiej izby. Wisi tam stary oleodruk przedstawiający Świętą Rodzinę.

– Patrzaj, Jaśku – Kaźmierz wskazuje postacie, popstrzone przez muchy, przydymione przez czas – dla tych, co żyli pod Hitlerem i Stalinem Pan Bóg to był jedyny adwokat. Jak on ciebie nie wybronił, tak ty bezlitośnie ofiarą historii stawał sia. Jaśko przybliża twarz do obrazu, bada go wzrokiem, a potem rozjaśnia się cały jakimś wewnętrznym światłem.

– Ten sam – mówi w zachwyceniu.

– Yes. Ten sam, przed którym składałem przysięgę.

– On razem z naszą kobyłą tu przyjechawszy – potwierdza Marynia. I przed nim teraz możemy uklęknąć, żeb' podziękować panu Bogu, że my znów razem w jednym domu.

– Kaźmierz postanawia chytrze wykorzystać wzruszenie brata.

– To nie mój dom.

– On taki sam mój, jak i twój. Jaśko kręci głową przecząco, chce coś wytłumaczyć bratu, że on swój dom ma w Chicago, ale ten nie daje mu dojść do słowa: jeśli swój zamysł ma doprowadzić do szczęśliwego finału, musi Jaśko uwierzyć, że jest wśród samych swoich. Nalewa kolejny kieliszek, unosi go w górę, w stronę obrazu, jakby całą Świętą Rodzinę brał na świadka, że teraz wreszcie zostanie powiedziane to, co powiedziane być musiało.

– Przysięgał ty naszemu tatowi, że jak już groźbę od ciebie los odwróci, na swoje ty się przykołdybiesz, żeb' kości nasze nie szukały sia po świecie.

– Z satysfakcją obserwuje, że te uroczyste słowa robią wrażenie na przybyszu. Oczy Jaśka jakby zwilgotniały, a głowa potakuje śpiewnym zdaniom inwokacji.

– Nu tak, i wrócił ty i tak prosto powiedziawszy, od dzisiaj dom ten jest także samo mój, jak i twój. I twoje jest siedlisko, na którym on stoi, twoja też ziemia, co moim potem nasiąknąwszy… Trzyma kieliszek i czeka, że Jaśko swoim go trąci i w ten sposób uzna wspólnotę ich korzeni i losu. John przez chwilę szuka słów, które wiózł ze sobą przez ocean i które wyjaśnić miały rodzinie, że do szczęścia nie trzeba mu wcale tego, co mu przed chwilą ofiarował jego brat, lecz czegoś zupełnie innego, co w garści można zmieścić.

– I see… Thank you… Ale posłuchaj, Kaźmierz, co ja powiem -z trudem stara się przełamać sztywność dawno nie używanego języka. -To nie jest mój dom, boja się w nim nie rodził,ja w nim nie płakał ani się nie śmiał, you understand? Ta ziemia też nie moja, bom boso po niej nie latał, anim ziarna w nią nie kładł, ani ojców w niej nie pochował. Mam ja roków fifty and eight i za odpocznieniem się oglądam. Przyjechał ja żegnać się z wami. A ziemię, sure, chcę ja od ciebie wziąć, ale tę ziemię z naszych Kruszewników, żeby mój grób w Chicago nią posypali. Przerywa, widząc porozumiewawcze spojrzenie, jakie Kaźmierz wymienił z żoną. Czyżby nie wiedzieli, o czym mówi?

– Pisałeś, Kaźmierz, żeś przywiózł na te poniemieckie tereny worek tej ziemi, co ją tato co wiosna swoimi krokami odmierzał, czy mu aby kto kusoczka nie odkroił. O tamtą ziemię mi idzie, you understand?

– Aj, człowiecze, taż tej ziemi ledwie że półmorgowy spłachetek był, a gąb w chacie do żywienia jedenaście. Przez tamtą ziemię musiał ty o „schifkartę” się starać i do Ameryki uciekać.

– Nie przez ziemię, a przez Kargula! – twardo ucina Jaśko i teraz już nikt nie może mieć wątpliwości, że przybysz niczego przez te lata nie zapomniał. Minęły rządy, przewaliła się wojna jak potop, miliony ludzi zmieniło miejsce zamieszkania, a on wciąż niósł przez ten czas w pamięci tamtą sprawę. Kiedy z ust Jaśka padło nazwisko – „Kargul” -jakby ktoś podpalił lont. Teraz wszyscy obecni czują, że iskra nieuchronnie zbliża się do beczki z prochem. Jadźka, jakby wiedziona złym przeczuciem, chwyta w ramiona poduszkę ze śpiącą Anią; Marynia nerwowo zerka przez okno na sąsiednie podwórze, czy aby przypadkiem nie snuje się po nim ten, w którym do dziś Jaśko upatruje przyczynę wszystkich dramatów swego emigracyjnego losu. Ale podwórze Karguli jest puste. Kaźmierz potoczył niespokojnym okiem po twarzach obecnych. Wszyscy sprawiali wrażenie ludzi, oczekujących wybuchu odbezpieczonego granatu. Jaśko czuje to dziwne napięcie, ale nie zna jego przyczyn.

– Aj, Bożeńciu, taż kiedy to było, jak my z Kargulem wojnę toczyli.

– Kaźmierz lekceważącym gestem chce wyrazić swój stosunek do sprawy.

– Przez ten czas zdrowy koń zdążyłby trzy razy zdechnąć, a prosty chłop zgarbacieć… Patrzy czujnie spod oka, czy Jaśko da się przekonać, że pewne sprawy należą do swego czasu i ten, co się tylko do tyłu ogląda, sam się pcha Lucyferowi na widły.

– Kargulowi ja nigdy tego nie zapomnę – w ustach Jaśka brzmi to jak przysięga, od której mu odstąpić nie wolno. Kaźmierz nerwowo rusza wąsikami, wierci się niespokojnie na kanapie, cały czas starając się nadać twarzy wyraz niewymuszonej pogody i serdeczności:

– A czegoż on tak na Kargula naburdasił sia? – zaczyna ostrożnie, przepraszając wzrokiem synową za słowa, które dotyczą jej ojca.

– Taż może i był z niego hardabas, ale przecie nie taki znów najgorszy…

– Nie najgorszy? – Jaśko patrzy podejrzliwie, jakby chciał sprawdzić, czy aby brat za bardzo się nie upił. Kaźmierz czuje, że ma ostatnią szansę dyplomatycznego rozegrania sprawy. Śmieje się ze sztuczną beztroską, jakby zobaczył w tej chwili gołego Kargula w pokrzywach. Klepie się dłońmi w uda.

– Oj, dali my jemu popalić…

– A czego on taki wesół?

– Awo, Jaśku, przypomnij ty sobie, co było, jak nasz tatko Kargulową krowę na polu zdybał…

– Taki był początek – mruknął Jaśko.

– A tyś koniec zrobił! A świadka mam w tym obrazie, przed którym ty klęczał – Kaźmierz znów patetycznym gestem wskazuje na obraz Świętej Rodziny.

– Dla rodziny to zrobiłem.

– Bo ziemia i rodzina to jedyna rzecz, co ciebie nie zdradzi – skwapliwie podejmuje Kaźmierz ten wątek.

– Pamięta, jak się z Kargulami zaczęło?

Rozdział 6

Kiedy dwóch ludzi wspomina te same wydarzenia, na pewno każdy widzi co innego. Nie to jednak jest ważne, czy Jaśko, zanurzając się we wspomnienia, ujrzał krzywe okienka krużewnickiej chatynki i zapadłą przy kominie strzechę, Kaźmierz zaś wychudłą krowinę, ugarnirowaną plackami suchego łajna, która pasła się za kapliczką. Ważne jest to, że jakikolwiek obraz podsunęłaby im pamięć -zawsze musiałaby się w nich pojawić postać znienawidzonego sąsiada. Całe ich życie było nieustanną wojną sąsiedzką: jeśli obsypana ulęgałkami Kargulowa dzika grusza jedną gałęzią zwisała za płot na stronę Pawlaków – należało tę gałąź urżnąć; wystarczyło, by Pawlakowa kura przeszła na podwórze sąsiada, a kończyła życie w garnku Karguli. Niechby Kargulowa krowa przekroczyła miedzę i kilka razy ruszyła pyskiem koniczynę Pawlaków – a już wyruszała karna ekspedycja z rosochatymi kijami w garści; wyschła studnia Pawlaków-niech biorą koromysła i noszą wodę od strugi, bo Kargul im swojej studni nie użyczy; zapaliły się od pioruna stogi Kargula-żaden z Pawlaków nie wyszedł gasić. Jak wojna, to wojna! Za ciasno im było na tej ziemi. Za dużo gąb miały obie rodziny do wykarmienia, by nie liczył się każdy kłos, każde jajko. „Za dużo krwawicy mnie ta ziemia kosztowała, żeb' ja pozwalał ją obcemu deptać” – powtarzał zawsze synom Kacper Pawlak. Uczył ich, że kto swojego bronić nie potrafi, ten widać się na chłopa nie urodził, na ziemi się nie utrzyma. Strzecha się zapadła, płot wyglądał jak przewrócona na bok drabina, jedyna krowa taplała się w gnoju, ale Kacper nie miał głowy ani czasu zająć się tym wszystkim, bo bez przerwy czuwał, czy aby jego miedzy nie przekracza inwentarz sąsiada. Po jego minie można było poznać, czy stoczył tego dnia jakąś zwycięską potyczkę z Kargulami. A okazja trafiała się co i raz. Wyszedł sobie Kacper za swoją potrzebą, właśnie. obsikał róg dziurawej stodółki, kiedy dostrzegł chudy niczym flet grzbiet Kargulowej krowiny w swoim łubinie. Nie dopinając portek porwał złamany orczyk i dopadł krowy, łomocząc orczykiem po jej oblepionych gnojem bokach. Jego przekleństwa niosły się aż do kapliczki przy przepuście.