Выбрать главу

Czasem w drzwiach jej pokoju stawała matka, nerwowo skubiąc bluzkę bladymi palcami. Z głębi domu dochodził wtedy głos ojca: „Chodź do łóżka, Louise. W razie czego cię zawoła”.

Ale Catherine nigdy jej nie wołała.

Mijały lata. Catherine dorastała, jej ramiona wyprostowały się, włosy urosły i wkrótce odkryła, że obdarzona jest tą dziwną, magnetyczną urodą, dla której mężczyźni tracą głowę. Miała białą skórę, proste czarne włosy i wielkie granatowe oczy. Mężczyźni jej pragnęli. Dlatego wykorzystywała ich bez skrupułów. Nie jej wina. Nie ich wina. Po prostu niczego nie czuła.

Matka umarła w 1994 roku. Na raka. Na pogrzebie Catherine próbowała płakać. Nie potrafiła jednak wycisnąć z oczu nawet jednej łzy, a jej chrapliwy szloch brzmiał nieszczerze.

Wróciła do pustego domu i próbowała więcej o tym nie myśleć, choć czasami, ni stąd, ni zowąd, przypominała jej się matka stojąca w drzwiach pokoju. „Chodź do łóżka, Louise. W razie czego cię zawoła”.

„Hej, skarbie. Zginął mi piesek. Nie pomogłabyś mi go poszukać?”

Listopad roku dziewięćdziesiątego ósmego. Kobieta nazwana niegdyś Cudem Święta Dziękczynienia leżała naga, skulona w białej wannie i drżała z zimna, ściskając w dłoni brzytwę. Miało stać się coś złego. Zapadały ciemności. Tym razem nie będzie powrotu.

„Chodź do łóżka, Louise. W razie czego cię zawoła”.

„Hej, skarbie. Zginął mi piesek. Nie pomogłabyś mi go poszukać?”

Ostrze, cienkie i lekkie. Pieszczotliwie muskające nadgarstek. Ciepłe, czerwone strużki spływające po skórze.

Zadzwonił telefon. Catherine ocknęła się z letargu i odebrała. Ten telefon ocalił jej życie. Cud Święta Dziękczynienia się odrodził.

Myślała o tym w tej chwili. W tle słychać było głos spikera:

– Uzbrojony mężczyzna zaczął strzelać do swoich sąsiadów, po czym zabarykadował się w domu. Zdaniem bostońskich antyterrorystów sytuacja jest napięta i niezwykle niebezpieczna.

Synek szlochał w jej ramionach!

– Mamusiu, mamusiu, mamusiu. A z dołu dobiegł ryk męża:

– Wiem, co knujesz! Masz mnie za głupka? Wybij to sobie z głowy. Nie ujdzie ci to na sucho, żeby nie wiem co. Nie tym razem!

Jimmy wbiegł po schodach do ich sypialni.

Telefon już raz ocalił Catherine Gagnon życie. Modliła się, by stało się tak i tym razem.

– Halo, policja? Słyszycie mnie? Chodzi o mojego męża. Chyba ma broń.

Rozdział 2

Bobby od sześciu lat był członkiem Specjalnej Grupy Taktyczno-Operacyjnej policji stanu Massachusetts (STOP). Wzywany był na akcje co najmniej trzy razy w miesiącu – i to najczęściej w święta – więc myślał, że nic go już nie zaskoczy. Tego wieczoru okazało się, że się mylił.

Pędził ulicami Bostonu. Z piskiem opon skręcił w prawo na Park Street, kierując się ku zwieńczonej złotą kopułą siedzibie parlamentu stanowego, odbił w lewo na Beacon, wzdłuż parku. O mało nie dał plamy – próbował dojechać Arlington do samego Marlborough, ale poniewczasie uprzytomnił sobie, że Marlborough jest jednokierunkowa i prowadzi w złym kierunku. Tak to jest, gdy się zwykle omija centrum szerokim łukiem. Jak szaleniec wcisnął hamulec, skręcił kierownicę i z wciśniętym klaksonem przeciął trzy pasy ruchu, by pozostać na Beacon. Teraz miał trudniejsze zadanie, musiał wypatrywać bocznej drogi dochodzącej do Marlborough. W końcu ruszył za erką jadącą na sygnale.

Po przybyciu na róg Marlborough i Gloucester od razu zauważył wiele szczegółów. Niebieskie radiowozy policji miejskiej i stanowej zablokowały kwartał ulic w samym sercu Back Bay. Między kilkoma kamienicami rozciągała się żółta taśma i umundurowani policjanci zajmowali stanowiska na skrzyżowaniach. Na miejscu była już erka i kilka wozów transmisyjnych lokalnych stacji telewizyjnych.

Zaczynało się.

Bobby zaparkował crown vica obok radiowozu, wyskoczył z samochodu i pobiegł do bagażnika. Miał w nim wszystko, czego potrzebuje dobrze wyszkolony snajper policyjny. Karabin, celownik optyczny, amunicję, mundury polowe – czarny i maskujący, siatkę maskującą, kamizelkę kuloodporną, ubranie na zmianę, coś na ząb, wodę, poduszkę, okulary noktowizyjne, lornetkę, dalmierz, wojskowy szwajcarski scyzoryk, farbę do twarzy i latarkę. Policjanci z miasta wozili w bagażniku zapasowe opony, a policjant stanowy mógł przeżyć miesiąc, nie ruszając się z samochodu.

Bobby wyjął plecak i rozejrzał się.

W odróżnieniu od innych oddziałów antyterrorystycznych, członkowie jednostki Bobby’ego nigdy nie przybywali na miejsce zdarzenia w grupie. Było ich trzydziestu dwóch, rozrzuconych po całym Massachusetts, od Cape Cod po pogórze gór Berkshire. Kwatera główna mieściła się w Adams, w zachodniej części stanu. To tam dowódca Bobby’ego przyjął wezwanie od Framingham Communications i zadecydował o przystąpieniu do akcji.

W takich sytuacjach jak ta – gdy uzbrojony napastnik bierze zakładników – wzywano wszystkich trzydziestu dwóch członków jednostki. Niektórym dojazd zajmie trzy do czterech godzin. Innym, tak jak Bobby’emu, niecały kwadrans. Tak czy inaczej, dowódca jednostki szczycił się tym, że w ciągu godziny może w dowolne miejsce ściągnąć co najmniej pięciu ludzi.

Bobby rozejrzał się i zauważył, że przybył jako jeden z pierwszych. Oznaczało to, że nie ma chwili do stracenia.

Większość oddziałów antyterrorystycznych składała się z trzech grup: szturmującej, blokującej i snajperskiej. Grupa blokująca ma za zadanie zabezpieczyć okolicę. Snajperzy zajmują pozycje na zewnątrz zablokowanego obszaru i pełnią funkcje zwiadowcze – przez celownik lub lornetkę obserwują, co dzieje się wewnątrz budynku, i składają regularne meldunki. Drużyna szturmowa natomiast przystępuje do akcji tylko w ostateczności – jeśli negocjatorowi nie uda się nakłonić podejrzanych do poddania się, wdziera się do budynku. Na ogół kończy się to krwawo i raczej starano się tego unikać, ale czasem nie było innego wyjścia.

Każdy członek jednostki STOP mógł wykonywać wszystkie te zadania, nie było specjalizacji. Ponieważ przyjeżdżali na miejsce zdarzenia oddzielnie, szkolono ich we wszystkich aspektach działań antyterrorystycznych po to, by mogli z marszu przystąpić do akcji. Innymi słowy, choć Bobby był jednym z ośmiu snajperów w jednostce, na razie nie szukał dobrej snajperskiej pozycji.

Najpierw należy zabezpieczyć okolicę. To rozwiązuje dziewięćdziesiąt procent problemów. Kontrolować i blokować. Do tego potrzeba co najmniej dwóch ludzi, ustawionych naprzeciwległych skrzyżowaniach i obserwujących okolicę po przekątnych.

Bobby to jeden. Teraz trzeba znaleźć drugiego. Przy krawężniku stały trzy radiowozy policji stanowej, więc gdzieś tu muszą być ludzie z jego jednostki. Zauważył białą furgonetkę służącą za stanowisko dowodzenia. Zarzucił plecak na ramię i podbiegł do niej.

– Bobby Dodge, policja stanowa – powiedział, wchodząc do środka i wyciągając rękę.

– Porucznik Jachrimo. – Dowódca uścisnął mu dłoń, mocno i szybko. Był z policji miejskiej, nie stanowej. To Bobby’ego nie zdziwiło, sprawa podlegała jurysdykcji policji bostońskiej, a komendant policji stanowej pewnie był dwie godziny drogi stąd. Choć Bobby wolałby mieć do czynienia ze swoim dowódcą, nauczył się być grzeczny dla innych. Oczywiście bez przesady.

Jachrimo rysował wykres Gantta w górnym lewym rogu wiszącej przed nim białej tablicy.

– Pozycja? – spytał.

– Snajper.

– Możesz zabezpieczać okolicę?

– Tak jest.

– Super, super, super. – Obok furgonetki przeszedł policjant w mundurze. Porucznik Jachrimo oderwał się od białej tablicy, wystawił głowę z wozu i ryknął: – Hej, ty tam! – Machnął na niego. – Muszę pogadać z kimś z firmy telefonicznej. Rozumiesz? Połącz się z centralą, niech tam zadzwonią, bo w tym wozie nic nie działa, a co to za stanowisko dowodzenia, skoro nie można z niego dowodzić. Rozumiesz?