Выбрать главу

Samo to powinno wystarczyć, by mogła cieszyć się z cichego domu. Choć to oczywiście nie znaczy, że nie może sobie sprawić rybek.

W gruncie rzeczy nie ma powodów do narzekania. Uwielbia swoje mieszkanie, kocha to miasto i na ogół lubi pracę. Wkrótce jednak skończy czterdzieści lat, a nawet wykwalifikowany psycholog nie może w tym wieku nie czuć na barkach ciężaru przeszłości. Nieudane małżeństwo. Brak dzieci. Dystans dzielący ją od rodziny w Chicago, który początkowo wydawał się do pokonania, ale teraz wszyscy mają tak dużo pracy, a latanie jest tak cholernie męczące, że odwiedza ich coraz rzadziej i vice versa. Nie widziała ich już tak długo, że głupio byłoby nagle zwalić im się na głowę. Zburzyłaby ustalony porządek. Byłaby autsajderem mieszającym się w ich życie.

Może kupi sobie bojownika wspaniałego? Albo lepiej fikusa. Roślina pewnie nie poczuje urazy, że jej właścicielka prawie co drugi wieczór zamawia na kolację sushi. Godne rozwagi.

Zabrzęczał dzwonek. Nie zareagowała, przyzwyczajona do zaskakujących dźwięków wielkiego miasta, ale dzwonek rozległ się ponownie. Zmarszczyła brwi. Było już po piątej, za późno na dostawy, a w piątki nie umawia się z pacjentami po godzinach; musi przynajmniej udawać, że ma życie prywatne. Dzwonek zabrzęczał po raz trzeci. Przenikliwie. Uporczywie. Tak ją to zaintrygowało, że wyszła z gabinetu do recepcji, wcisnęła kilka guzików w komputerze Sarah i zobaczyła obraz z kamery nad drzwiami wejściowymi. Była zaskoczona. Chociaż właściwie może nie. Wpuściła go do środka. Wszedł po schodach do jej gabinetu na piętrze. Na dworze zrobiło się zimno – w nocy może spadnie śnieg – ale nie to było głównym powodem, dla którego miał ciemnoniebieską bejsbolówkę nasuniętą na czoło, a szyję ciasno owiniętą grubym czerwonym szalikiem. Niestety, zdradziły go oczy.

Elizabeth widziała tego ranka to samo chłodne, stalowe spojrzenie, wyzierające z pierwszej strony „Boston Heralda”. POLICJANT STANOWY ZABIŁ SYNA SĘDZIEGO – głosił nagłówek. – DRAMAT RODZINNY.

Zdjęcie prawdopodobnie zrobiono bez jego wiedzy. Wpatrzone w dal oczy były surowe i mroczne. Elizabeth nie miała pojęcia, jakie to uczucie zabić człowieka, ale sądząc po jego uwiecznionej na fotografii minie, niezbyt przyjemne,

– Dobry wieczór – powiedziała spokojnie i podała mu rękę. – Doktor Elizabeth Lane.

Uścisnął jej dłoń mocno i krótko. Schował dłonie do kieszeni kurtki.

– Bobby Dodge – mruknął. – Porucznik Bruni mówił, że z panią rozmawiał.

– Uprzedzał, że może pan mnie odwiedzić.

– Powinienem był się umówić na wizytę? – Bobby zmieszał się. – Nie pomyślałem o tym. Pewnie trzeba było najpierw zadzwonić. Teraz już na to za późno. To może pójdę?

Elizabeth uśmiechnęła się, widząc, że nagle obleciał go strach, ale nie zamierzała mu tak łatwo odpuścić.

– Zwykle wygodniej jest się umówić, ale ma pan szczęście. W ostatniej chwili okazało się, że z moich planów na dziś nic nie wyszło, więc skoro już pan tu jest, poznajmy się.

– Nie wiem, jak to się odbywa… To znaczy… w życiu nie byłem u psychologa. Nawet nie bardzo wierzę, że wizyta u kogoś takiego może pomóc, ale porucznik powiedział, żebym tu przyszedł, chłopaki z grupy wsparcia też, więc przyszedłem.

– I co pan myśli?

– Że zrobiłem, co do mnie należało. Kobieta i dziecko żyją dzięki mnie. Nie wstydzę się tego.

Elizabeth pokiwała głową, choć była zaskoczona doborem słów. Niektórych ludzi w jego sytuacji dręczyłyby wyrzuty sumienia. On wspomniał o wstydzie. Ciekawe.

Wskazała wieszak.

– Proszę, niech pan się rozbierze.

Bobby zdjął kurtkę, czapkę i szalik. Elizabeth wskazała otwarte drzwi gabinetu. Poszła za nim, odnotowując w myślach pierwsze spostrzeżenia.

Na oko trzydzieści, czterdzieści kilka lat. Na osiłka nie wygląda. Metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, osiemdziesiąt kilo wagi. Opanowane, pewne ruchy. Człowiek po przejściach, to od razu widać. Jego dżinsy były mocno znoszone, granatowa flanelowa koszula też. Gotowa była iść o zakład, że pochodzi z rodziny robotniczej i jako pierwszy z jej członków poszedł na studia. Zamiast zgodnie z życzeniem ojca piąć się po szczeblach kariery w wielkiej firmie, wybrał złoty środek i zgłosił się do policji stanowej, dzięki czemu zarabiał więcej niż ojciec, ale nie oderwał się od korzeni. Jego hobby to jogging. Najlepiej czuje się w lesie.

Oczywiście wszystko to tylko przypuszczenia. Zabawa, którą urozmaica sobie pierwsze spotkania z nowymi pacjentami. Już przestało ją dziwić to, jak rzadko się myli.

Weszli do gabinetu. Spojrzenie Bobby’ego od razu padło na małą skórzaną sofę.

– Chyba nie muszę się tam kłaść, co?

– Może pan usiąść na krześle. – W gabinecie były dwa ciemnozielone krzesła, stojące pod ścianą, daleko od biurka, słabo widoczne w przyćmionym świetle. Większość pacjentów najpierw zauważała sofę. Reakcje były różne. Elizabeth często zastanawiała się, czy nie przemeblować gabinetu tak, by krzesła było lepiej widać, ale z drugiej strony trzeba mieć trochę rozrywki.

Bobby usiadł na skraju krzesła, rozstawiając kolana. Rozejrzał się po pokoju o wyłożonych mahoniową boazerią ścianach. Nie umknął mu żaden szczegół – podręczniki na półkach, mosiężne tabliczki na ścianach, ogród w stylu zen, który doprowadzał chorych na natręctwa obsesyjno-kompulsywne do szału.

Miał w sobie coś, co ją uderzyło, ale nie wiedziała, co to właściwie jest. Był nie tylko nadzwyczaj opanowany, ale wręcz nienaturalnie… cichy. Żadnego zbędnego dźwięku, żadnych zbędnych ruchów. Prawdopodobnie potrafiłby długo milczeć. Rozmawiając z nim, trzeba było ciągnąć go za język.

– Wygodnie panu? – spytała wreszcie.

– Nie tego się spodziewałem.

– A czego?

– Czegoś… nie tak ładnego. – Przez „ładne” rozumiał „luksusowe”. Oboje zdawali sobie z tego sprawę. – Pani naprawdę pracuje w budżetówce?

– Współpracuję z policją stanową od piętnastu lat. Mój ojciec jest emerytowanym detektywem z Chicago, więc można powiedzieć, że robię to z pobudek osobistych. – Wzruszyła ramionami. – Może po prostu utrzymuję stawki na stałym poziomie.

– Aha – powiedział znacząco.

– No właśnie. To co teraz, mam wyjaśnić, co i jak?

– Byłbym wdzięczny.

– Pracuję dla policji stanu Massachusetts, nie dla pana. W związku z tym mam obowiązek składać meldunki dotyczące naszych rozmów, co oznacza, że nie wszystko, co pan powie, może zostać zachowane w tajemnicy. Z jednej strony nigdy nie podaję szczegółów. Z drugiej mam obowiązek przedstawić wnioski i opinie. I tak na przykład może mi pan powiedzieć, że co wieczór wypija trzy butelki whisky, a ja, choć nikomu lego nie powtórzę, będę zmuszona wydać zalecenie, by nie przywracać pana do służby. Czy to jasne?

– Muszę uważać, co mówię – mruknął. – Interesujące podejście.

– Mimo to uczciwość popłaca – powiedziała Elizabeth cicho. – Jestem tu, by panu pomóc, a jeśli uznamy, że to niemożliwe, skierować pana do lepszego specjalisty.