Następnie sześciu ubogich dziadów niosło spowite w biały całun ciało pana stolnika. Na tym bowiem zasadzał się sprytny plan braci — chciał ojciec mieć skromny pogrzeb, niech mu będzie! Zatem do kościoła nieśli go żebracy bez trumny i w kapciach. Jednak tuż za ubogimi jechał wóz obity czarnym suknem, na którym spoczywała pusta dębowa trumna okryta czerwonym adamaszkiem. Pojazd ciągnęły woźniki w poszóstnym cugu, maściste i sprzęgłe, to jest nieróżniące się ani maścią, ani wielkością — wszystkie jeden w drugiego gniade. Za wozem zaś posuwał się pieszo liczny tłum szlachty i czeladzi, który otwierał pan Piotr Bal i Jan Szczęsny Herburt.
— A jakie koniki wdzięczne — rozmarzył się pan Piotr Bal do swego totumfackiego i rękodajnego Aleksandra Strubicza. — Gdzie oni ich dostali? Bo przecież nie na jarmarku w Sanoku! Muszę spytać, czyby nie sprzedali!
— Patrzcie, woźniki jak malowane! I nawet nie farbą, a gliną paloną ozdobione! — zauważył paręset stóp dalej Andrzej Ligęza, kiedy wóz z trudem pokonał bystrą Dydniankę, a konie wzburzyły kopytami deszcz srebrnych kropel. — Waszmościowie, nie od pary one — jeden dropiaty, a drugi wilczaty! Oj, pokpili panowie Dydyńscy powagę pogrzebu. Pomalowali konie, frantowie!
Szli przez dolinę w słonecznej spiekocie, prosto do kościoła. Poprzez Dydnię, obok chłopskich chałup i płotów oblepionych dzieciarnią. Weszli między zagony i pola, minęli poczerniały krzyż przy wyjeździe ze wsi, znaleźli się w samym środku spłachetków i poletek, gdzie na jednych żółciło się jeszcze niesprzątnięte zboże, na innych zaś sterczały krótko ścięte rżyska przetykane plamami trawy i kamieniami. Z polskich pól nadciągał zapach dzikiego głogu i rozmarynu, woń leśnych kwiatów i przydrożnych ziół, które pracowitym i uczciwym kmieciom starczyć musiały za szlachecki szafran, pieprz, paprykę i goździki.
Chłopi, którzy trudzili się pod prażącym, nielitościwym słońcem, rzucali sierpy i widły, ciągnęli do drogi, by choć z daleka popatrzeć na niezwykły pochód. Próżno Smoliwąs strzelał korbaczem, chlasnął jakąś dziewczyninę po łydkach, popchnął starego dziada, który nie dość szybko usunął mu się z drogi.
— Pożynaj! Nie postawaj! — darł się, jakby go gotowali we wrzącym oleju. — Jeszcze nie południe!
Nie pomagały ani krzyki, ani razy korbacza. Żeńcy ciągnęli do traktu, żegnali się niespiesznie, spoglądali ciekawie na szlachtę postępującą pieszo za wozem. Umarł stary pan; jaki był, taki był, ale kto nastąpi po nim? Młodszy brat czy starszy? Który weźmie Dydnię? Czy ulży w robocie? Ujmie sprzężaju i pieszej pańszczyzny, zmniejszy daniny, stróżę i przewozy? A może przeciwnie — znajdą się nagle w księgach powinności, o których najstarsi ludzie nie pamiętali, i giąć będziemy grzbiety od ranka do wieczora, zdychać jako te woły czy konie? Jedno pewne — pan tu będzie dziedziczny, żaden arendarz ani starosta, nie każe siać na wszystkich niwach pszenicy przez trzy lata z rzędu… Jak będzie? Pan Bóg to jeno wie. Albo prędzej sam diabeł.
Ciężko jest ścinać dorodne jak kiście kłosy pszenicy, pełne złotawych, mącznych ziaren, a jeszcze ciężej zbierać z pola wysmukłe kłosy żyta. Za każdym razem schylaj się, tnij oporne łodygi zębatym sierpem przy samej ziemi. Wyciągaj pokos, zostawiaj na ściernisku, aż zbierze je niewiasta i zwiąże w snopek słomianym powrósłem, a potem podźwignie i złoży w mendle po dwanaście sztuk każdy. Ściernisko kłuje w bose stopy, pot spływa po grzbiecie. Słońce praży jak w czartowskim piecu, ale na szczęście ono wędruje po niebie swoim własnym trybem, nie jest obyczajów pana starosty, to jest włodarza. Wstaje, kiedy jego czas, a nie jak chciałby ekonom — o północy, aby można było poprowadzić gromadę do pracy, jeszcze zanim ptaki poderwą się z gniazd.
Miechowita pobłogosławił wieśniaków krzyżem; schylili przed nim głowy.
— Ruszać się! — ryczał Smoliwąs, waląc bez opamiętania korbaczem i nie dając najbliższym chłopom nawet się przeżegnać. — Zażynać śpieszno!
Kościół był blisko, dotarli już pod dzwonnicę wznoszącą się ku szafirowym obłokom, zza których strzelały smugi słonecznego blasku. Od murów świątyni bił przyjemny chłód.
Ostrożnie wnieśli ciało i trumnę do wnętrza. Na progu dziady przekazały ją hajdukom dworskim, którzy ponieśli pana stolnika w jego ostatnią drogę, przed ołtarz. Aleksander Dydyński zakazał, aby złożono go na ozdobnym podniesieniu, ale to nie znaczyło, że go nie zbudowano w świątyni. Bo cóż to byłby za pogrzeb polski bez castrum doloris, czyli ozdobnego podwyższenia? Dlatego przed ołtarzem stał czterostopniowy katafalk obity czerwonym aksamitem. Złożono na nim pustą trumnę, ciało zaś na mniejszym podniesieniu, by zmarły zgodnie ze swą ostatnią wolą nie leżał na katafalku.
A dokoła chwiało się łagodnymi płomykami tysiące lanych świec i lamp…
To było jak sen albo theatrum. Jacek i Przecław stanęli w pierwszych rzędach, obok starosty trembowelskiego, Piotra Bala i pana Wapowskiego z Radochoniec. A zaraz za nimi na ławy zwalił się tłum szlachty. Nie obyło się bez potrąceń, ktoś obalił świecę, ktoś się poparzył, łajał, krzyczał na czeladź. Dopiero cichy, stateczny głos księdza Fabrycego przywołał wszystkich do porządku. I wtedy padli panowie bracia na kolana, na ziemię, korząc się przed jedynym majestatem, przed którym zniżał głowę szlachcic polski. Jacek Dydyński uczynił to niechętnie i klęknął jako jeden z ostatnich.
Uczyniło się niezwykle cicho i odświętnie, gdy proboszcz Fabrycy, stanąwszy u ołtarza, wypowiedział swoje zwykłe In nomine Patris[25]… Przeżegnał się i ruszył z modlitwami jak husarz z kopyta na Szweda. Chór zacnych chłopiąt zaśpiewał antyfonę wejścia.
A potem wszystko poszło tak, jak chciał nieboszczyk ojciec. Prosto, skromnie przeszedł confiteor i kolekta, aby na koniec nadciągnęło credo i ofiarowanie. Kazania nie było. Lecz nie znaczyło to, że na pogrzebie zabraknie pożegnalnych mów.
Jako pierwszy wystąpił pan Wapowski, który w imieniu zmarłego pożegnał wylewnymi, aczkolwiek nieco przydługimi słowy najbliższą rodzinę i szlachtę. Po nim pan starosta halicki Dydyński perorował krótko, ale smaczno, rozwodząc się zwłaszcza nad biednymi osieroconymi dziatkami i zapominając, że nieszczęsne ubożuchne sierotki po pierwsze: mają po dwadzieścia tudzież więcej lat, a po drugie: najlepszym pocieszeniem będą dla nich majętności po zmarłym.