— Pokaż! Daj znak.
Ranny zajęczał, podniósł pokrwawioną rękę do zaszytych ust.
Dydyński rozejrzał się. Przeciąć dratwę? Na Boga, bał się. Bo co powiedzą tamci, kiedy wrócą?
— Nie mogę rozciąć ci ust! Wrócą i zobaczą. Pokaż mi, jak trafić do Starca. Chcę tylko bić mu czołem w twoim imieniu.
Ranny, popalony i zmęczony więzień jęczał i dygotał. Kręcił głową.
— To twoja ostatnia szansa, bracie Grigoriju. Nie proszę o żadną z twoich tajemnic.
Ręka rannego miotała się po omacku jak ryba wyrzucona na brzeg. Złapała za drugą, związaną sznurami, potrząsnęła.
Dydyński rozsupłał z trudem więzy, uwolnił drugą rękę Moskala.
A wtedy więzień chwycił go za prawą dłoń i przytrzymał. Lewa ręka dygotała, kiedy obmacywał łachmany na piersi, znalazł ranę na boku, a potem rozerwał strupy, pod którymi pojawiły się rany nabrzmiałe krwią. Jedyne oko mrugało spod ran. Umazał palce lewej ręki w czerwieni, szarpnął za sztywną od krwi i brudu koszulę, rozerwał ją, obnażając chudą, dygocącą na mrozie pierś. I jednym ruchem nakreślił krwią na własnej skórze znak — falującą linię zwieńczoną kropką. Co, u licha?
— Czy to jest droga do Starca?
Przeczenie. Jęk.
— Jego symbol? Herb?
Nie.
— Tak wygląda Stariec?
Potakiwanie, długie, mocne.
— Gdzie on jest? W Moskwie? Na Kremlu?
Przeczenie i jęk.
— Na południu, przy ujściu Thanais?
Przeczenie.
— Na północy?
Milczenie.
— Nie wiem, co znaczy ten wężyk. Jak mogę go odczytać? Pojąć?
Szybki ruch — Moskal nakreślił krwią na ciele krzyż, otoczył go palcem, zakreślając niemal okrągłą linię.
— Co to znaczy? Cerkiew?
Przeczenie.
— Stariec to pop?
Przeczenie.
— Święty obraz?
Tak…
— Ikona?
Tak.
— To za mało! Pokaż mi mapę albo po prostu kiwaj głową: tak lub nie, gdy będę pytał. Rozumiesz, Moskalu? A zatem: Stariec jest daleko stąd?
Milczenie.
— Blisko?
Więzień jęczał i dygotał. Dydyński przygryzł wąsa. Pytał dalej, ale skazaniec nie był skory do pogawędki.
Jacek chwycił prawą rękę tamtego i przywiązał na powrót do noszy. To samo uczynił z lewą. Przybliżył usta do ucha ofiary.
— Nie chcesz nic pokazać, psi synu Moskalu — wycedził. — Zatem pozwól, że ja z kolei powiem ci kilka słów prawdy. Nie jestem bratem z Dworu. Nie jestem człowiekiem ruskiej wiary, ale Lachem, który wdarł się w wasze szeregi…
Przez chwilę dyszał ze złości, bo miał już dosyć tego wszystkiego. Wojny, Moskali, Dworu, ruskich diabłów, proroków i świętych.
— Śledzę was i rozgryzam od środka — ja, szlachcic polski, wilk w owczej skórze. I zapowiadam, że wkrótce zastukamy z szablami i czekanami do waszej nory. Wywleczemy stamtąd wszystkich ludzi Dworu. I zarąbiemy jak psy! Wasze cerkwie, wy, Moskale, psubraty, zdrajcy, będą czerwone od krwi, wasze głowy druzgotać będą kopyta naszych koni. Wybijemy was co do ostatniego, zaorzemy po was ziemię i posypiemy solą, jak Rzeczpospolita Rzymska dawną Kartaginę. Aby wasz Stariec nigdy nie wstał z grobu.
Więzień jęczał, charczał, dusił się. Szarpał rękoma, jakby był w powijakach. Nie mógł się uwolnić, nie mógł krzyczeć.
— Hej, bywaj tu! — zakrzyknął Dydyński.
Moskale od razu wypadli spoza drzew.
— Kończyć z nim! — krzyknął. — Rozpalajcie ogień!
Nie trzeba było im tego powtarzać. Szczerbaty skoczył z pochodnią do ziemianki, podłożył ją pod smolne szczapy. Płomienie skoczyły w górę, zachybotały, popełzły wzdłuż drew.
A potem ogień zahuczał, podniósł się podsycany podmuchami lodowatego wichru, który właśnie zaczął szarpać gałęziami drzew. Wokół ziemianki zrobiło się jasno jak w dzień, przez otwór buchnął żar, aż musieli odstąpić.
Dwaj kudłaci Moskale chwycili za nary. Dwoma długimi żelaznymi żerdziami poczęli popychać je w stronę ognistej czeluści.
— Wozniesłsia jesi wo sławie, Christie, Boże nasz — zaintonował pop Witalij, żegnając wszystkich krzyżem. — Radost' sotworiwyj uczenikom, obietowanijem Swiataho Ducha, izwieszczennym im bywszym błahosłowienijem, jako Ty jesi Syn Bożyj, Izbawitiel mira…[28]
Izbawitiel nie zstąpił, aby ratować brata Grigorija, który związany szamotał się, waląc głową o deski. A potem płomienie ogarnęły stopy i w jednej chwili przepaliły płócienne portki. Ciało skazańca pogrążyło się w ogniu, zapłonęła płócienna koszula, a skóra pod nią dosłownie w jednej chwili pokryła się czerwonymi ranami, spalenizną, a potem sczerniała i wreszcie zwęgliła się, kurcząc przy okazji jak szmaty nasączone oliwą.
Moskale nie wsunęli brata Grigorija całego do pieca, w jaki zmieniła się ziemianka. Pozostawili na zewnątrz głowę.
Potępiony wył tak głośno, że w końcu rozerwał wargi zszyte szewską dratwą, począł krzyczeć, wyć, miotać się jak oszalały, a nawet bić w powietrzu rękoma, bo przytrzymujące je sznury przepalił ogień.
— Christeeeeeeee!
Ogień buzował jak pod diabelskim kotłem, w którym przetapiano potępione dusze, słyszeli syk pełgających płomieni, trzask drewna, głuche wycie ognistych jęzorów uciekających przez szczeliny ziemianki.
Nie trwało to długo. Wkrótce Moskale wyciągnęli żelaznymi osękami tlący się, pokryty węglami szkielet pełen ruchliwych, rozmazanych płomyków. Szczerbaty podniósł piłę, odciął na wpół spaloną głowę od kości.
Cisnęli w ogień szczątki. A makabryczny, na wpół zwęglony łeb włożyli do szaflika przywiezionego w saniach.
Dydyński omal nie upuścił cebrzyka, który z oznakami szacunku podał mu szczerbaty sługa popa. Ludzki szczątek zaciążył w jego ręku.
— Dusza i ciało brata Grigorija — rzekł ojciec Witalij. — Dla Starca z naszymi najniższymi pokłonami.
— Przekażę.
Ogień wygasł. Moskale poczęli się żegnać; kilku modliło się, bijąc pokłony Preczystej Bohorodzicy. Tylko Borys Oboleński tkwił nieruchomo jak posąg w słabym blasku bijącym od dogasającego paleniska, na którym spłonął zdrajca.
28
scs. — Wzniosłeś się w chwale, Chryste, Boże nasz, i radość dałeś uczniom swym obietnicą Ducha Świętego, upewnionym przez błogosławieństwo, żeś ty jest Syn Boży, Zbawiciel Świata…