Świrski chciał skoczyć z miejsca — jego podjezdek zwinął się w miejscu, obrócił jak fryga. Nieborski nawet nie próbował.
— Mości panowie, ratujcieeee!
Odrzywolski, sam jeden w taborze, opędzał się od Moskali. Koń szalał, miotał się, obracał w miejscu, stając dęba. Biegli do niego bojcy i strzelcy — w wilczych czapach, z brodami jak u dziadów ze złej bajki.
— Idziemy na pomoc! Cofajcie się! Skaczemy!
Dydyński odjechał na Kaperze dobre dwadzieścia kroków, a potem znowu ruszył ku ścianie z sań i wozów.
— Leć, Kaper! Leć! — zakrzyknął do ucha koniowi.
Spięli wierzchowce ostrogami, runęli na Moskali. Wpadli jak wicher na tabory i…
Wierzchowce wyłamały. Nie były w stanie pokonać tak wysokiej przeszkody, a może po prostu jeźdźcy stawiali im zadanie ponad końskie siły. Dydyński zaklął, rąbnął pięścią w szyję Kapera. Do diabła, gdyby był na Hetmance!
— Odrzywolski! — zaryczał. — Wytrwaj! Idziemy do ciebie!
Widział wszystko, co rozgrywało się zaledwie kilka kroków dalej. Oglądał krwawe teatrum jak widz, nie uczestnik, choć jego szabla łaknęła krwi.
Husarski towarzysz podrywa kulejącego konia do galopu na trzech nogach… Jego szabla tnie łby i ręce, próbując wyrąbać sobie drogę w gęstwinie strzelców. Wierzchowiec tratuje grubego Moskala w ferezji…
A potem inny strzelec bierze zamach ogromnym berdyszem o ostrzu długości krawieckiego łokcia. Tnie płasko po nogach tarantowatego wierzchowca… Łamie, przecina pęciny, rąbie w brzuch…
Polski wierzchowiec zwalił się łbem do przodu, padł — a wtedy jeździec dostał cios rohatyną w bok. Koń zakwiczał, poderwał się jeszcze, zwalił na bok, przygniatając Odrzywolskiego.
Dydyński widział, jak opadli ich Moskale. Tłum szarych, zielonkawych strzelców. Rąbali w furii. Rąbali w nienawiści. W bojowym szale. Jak rozjuszeni chłopi, kiedy dorwą w jamie żywego wilka, co wcześniej porwał im owce z pola.
Bili berdyszami, rohatynami, szablami. Husarza i konia. Niby rzeźnicy, umazani posoką, głusi na krzyk zwierzęcia…
Puściła zbroja, tarantowata sierść zalała się krwią. Pękły od ciosów zarękawia i naramienniki, rozleciał się obojczyk, ugiął kirys. A oni tłukli bez ustanku, raz za razem, odcięli rękę z szablą, odrąbali drugą dłoń, ścięli szeroki koński łeb o rozumnych oczach. Bili — dopóki nie poćwiartowali Lacha i jego wierzchowca pospołu w krwawe kawały ścierwa, dygocące na mrozie i śniegu…
Rąbnęła salwa z piszczeli i arkebuzów. Kwaśny prochowy dym uderzył w nozdrza, zapiekł w głowy i oblicza, zgłuszył wszystkie dźwięki i krzyki.
Dydyński dostał w pierś, szarpnęło go na tylny łęk, ale utrzymał się w kulbace. Dobra zbroja wytrzymała, żył, choć zgłuszony, obolały. Zobaczył, jak Świrski pochyla się na bok. Dostał w lewy bark, naramiennik puścił — stolnikowic widział małą dziurkę płaczącą krwawymi łzami. Damian zajechał pocztowego z tyłu, przytrzymał. Krzyczał coś, czego Jacek nie rozumiał. I pokazywał za ich plecy.
Na prawym skrzydle pola walki działo się coś, co poruszało serca i przerażało umysły. Dydyński odwrócił się za wzrokiem Damiana. Widział, jak z dymu i kurzawy, w których powinni być Kozacy, wyłaniają się rozpędzone gniade i czerwonawe moskiewskie konie. Jak jazda Szujskiego wali na nich na bachmatach i łoszakach niczym Tatarzy w morderczym pędzie!
Kozacy uciekli! Uszli z pola bitwy, pozostawiając Moskali na skrzydle.
Zabrzmiały trąbki do odwrotu… Za późno.
Zanim husarze i petyhorcy zawrócili konie, spadł na nich orkan, przetoczył się po pierwszych szeregach, złamał, zwichrzył i zniósł na bok, tratując ludzi i konie.
Szyki i wola Polaków pękły w jednej chwili. W następnej roty przemieszały się i pierzchły w ucieczce, czując na karkach oddechy ścigających ich Moskali.
Dymitr dostrzegł, że jego misterny plan bitwy wali się w gruzy, a zza wzgórz lewego skrzydła wyłania się powracająca konnica Mścisławskiego i wali ławą prosto na kozacką piechotę.
Zaporożcy dali ognia z samopałów. Wstrzymali impet wroga na spisach i rohatynach. A potem padli, ulegli, wzięci w dwa ognie, rąbani i tratowani.
— Stać! Staaać! — ryczał carewicz, płazując po karkach i plecach Lachów i Kozaków. Nikt go nie słuchał, nikt się nie zatrzymywał. Dymitr był sam jeden wśród uciekających, nie widział nigdzie swego pocztu, Buczyńskich ani Dworyckiego z ludźmi. Nie widział nawet jednego towarzysza ze swej chorągwi. Do kroćset, gdzie szukać choćby Dydyńskiego?
Gdzie teraz był sam Hospody?! Gdzie Fortuna! Koń zwolnił, zaczął rozpierać się, ustawać. Carewicz z rozpaczą kłuł go ostrogami, czując, że cholewa safianowego buta przesuwa się po czymś gładkim i śliskim. Kiedy sięgnął tam ręką, zrozumiał, że to krew. Turek był postrzelony!
Serce biło, jakby chciało wyskoczyć mu z piersi. Dymitr krzyczał, machał rękoma, płazował szablą… Nic. Koń zwalniał, zostawał w tyle, a obok przelatywali w pędzie dworianie, husarze, kozacy, petyhorcy, Lachy, Litwini, Rusini, Zaporożcy, Dońcy. Nikt się nie zatrzymał, nikt nawet nie spojrzał za carewiczem.
— Ludzie! Spasitie! Łaski zmiłowania! Sto rubli dam! Dwieście! Tysiąc! Księstwo suzdalskie! Do bojarów zaliczę! Miejcie honor, panowie bracia! Tchórze! Psie krwie! Sucze chwosty! Z kurwy syny! Bliaduny! Żopy bisurmańskie! Pizdiuki! Żopy zasrannyje!
Aż wreszcie, kiedy koń ustał i począł się kłaść, nagle ktoś dopadł carskiego boku, osadził wierzchowca, aż śnieg i lód trysnęły na wszystkie strony.
Carewicz krzyknął, poznając brodate oblicze kniazia Rubec-Massalskiego.
— Batiuszko nasz! — zakrzyknął Moskal, zeskoczył z kulbaki, kłaniał się w pas przy carskim strzemieniu. — Jesteśmy! Z pomocą! My jedni, chołopiszki twoje!
— Koń mi ustaje! Spasajtie!
— Diaczek! Dawaj swojego! — ryknął kniaź.
Sługa zeskoczył na ziemię jak błyskawica. Kniaź podał cugle bachmata Dymitrowi.
— Uciekaj, słoneczko prawosławne! Uchodź jak najdalej! Musisz przeżyć, batiuszko nasz umiłowany! Nie zostawiaj nas, rabów bożych jedynych, bez pana i władcy!
Dymitr zeskoczył na ziemię. Chwila — i siedział w kulbace drugiego wierzchowca.
— Preswiatuju, Preczystuju, Prebłohosłowiennuju…[29] — przeżegnał chrestem kniazia — Chrystos, Boh nasz, molitwami Preczystyja Swojeja Matieri pomiłujet i spasiet tiebie…[30]
30
scs. — Chrystus, Bóg nasz, modlitwami swoimi i Przeczystej Matki zlituje się i ochroni ciebie…