Выбрать главу

Podczas następnych paru godzin Dan dowiedział się więcej o rozmieszczeniu ładunku niż w czasie długich studiów w Syndykacie. Załoga Królowej, i tak nadmiernie stłoczona, musiała w dodatku zrobić miejsce dla Richa i jego trzech asystentów.

Towary zostały umieszczone w dużej ładowni. Większość prac wykonali ludzie Richa, jako że doktor uświadomił wszystkim, jak bardzo delikatne przewozi urządzenia. Nie miał zamiaru pozwolić, jak twierdził, żeby pracownicy kosmodromu lekkomyślnie je przerzucali.

Ostateczne rozmieszczenie ładunku wewnątrz statku było jednakże wyłącznie sprawą załogi i Van Ryck dał to archeologowi jasno do zrozumienia. Amatorzy byli im w tej pracy niepotrzebni. Tak więc Dan i Kosti pocili się, szarpali i przeklinali, a Van Ryck wcale nie przyglądał się temu bezczynnie. Wreszcie cały towar został rozlokowany zgodnie z zasadami rozłożenia ciężaru przy starcie. Mogli więc zapieczętować pokrywę luku na czas trwania lotu.

Gdy wchodzili na górę, zauważyli w mniejszej komorze ładowni Murę. Montował hamaki dla asystentów Richa. Warunki mieszkalne były surowe, ale archeolog został o tym uprzedzony, zanim odcisk jego kciuka znalazł się na umowie o czarter. Na Królowej nie było kajut dla pasażerów, ale żaden z przybyszów nie narzekał.

Podobnie jak ich przywódca, sprawili oni na Danie dziwne wrażenie. Wydawali się być nowym rodzajem ludzi. Byli zapewne bardzo wytrzymali, a tę cechę powinien posiadać każdy człowiek, którego wysyłano do odległych stref Wszechświata w poszukiwaniu śladów zaginionych ras. Jeden z członków grupy nie należał do rodzaju ludzkiego: skóra o zielonkawym odcieniu i brak włosów na głowie sugerowały, że był to Rigeliańczyk. Jego dziwaczne, łuskowate ciało odziane było jednak normalnie. Dan usiłował nie przyglądać mu się zbyt natarczywie, ale nie bardzo mu się to udawało. Od tyłu podszedł Mura i dotknął jego ramienia.

— W twojej kabinie jest doktor Rich. Zostałeś przeniesiony do kącika w magazynie. Chodź ze mną…

Nieco rozdrażniony lekceważeniem jego zdania w tak istotnej kwestii jaką jest miejsce noclegu, Dan posłusznie podążył za stewardem. Okazało się, że z nim będzie dzielił kwaterę. Pomieszczenie to było częścią kuchni, w której znajdowały się zapasy żywności, zamrażarki oraz ogród wodny, przedmiot dumy Mury i Tau.

— Doktor Rich — tłumaczył po drodze steward — chciał być blisko swoich ludzi. Bardzo nalegał…

Dan spojrzał z góry na swego towarzysza. Po co było to ostatnie zdanie?

Bardziej niż ktokolwiek inny z załogi, Mura stanowił dla Dana zagadkę. Steward był w jakimś ułamku Japończykiem, a wszyscy przecież doskonale znają przerażającą historię tych wysp leżących niegdyś na drugim brzegu morza, które było także morzem rodzinnego kraju Dana. Japonia przestała istnieć w ciągu dwóch dni i jednej nocy — zalały ją fale i lawa. Została wymazana z map świata.

— Tutaj — Mura, przez półotwartą pokrywę włazu, pokazał miejsce.

Steward nie zrobił nic, żeby ozdobić ściany swojej kajuty i ascetyczna prostota tego miejsca czyniła je wprost niegościnnym. Coś jednak przykuło uwagę Dana: na rozkładanym stole stała kula z plasto-kryształu. Najciekawsza jednak była jej zawartość.

W samym centrum trwał w bezruchu, jakby utrzymywany przez tajemnicze siły, motyl z szeroko rozpostartymi, kolorowymi skrzydłami. Mimo że był zamknięty na zawsze, sprawiał wrażenie pulsującego życiem.

Mura, zauważając zainteresowanie Dana, pochylił się do przodu i lekko stuknął w powierzchnię kuli. Skrzydła drgnęły, uwięziona piękność poruszyła się o tysięczną część milimetra.

Dan oddychał głęboko. Widział już kulę w magazynie, wiedział, że Mura kolekcjonował owady pochodzące z różnych stref i tworzył dzieła sztuki. Oprócz tych, były jeszcze dwie na pokładzie Królowej: jedna stanowiła miniaturowy, podwodny świat z liśćmi brunatnicy skręconymi tak, że tworzyły schronienie dla ławicy ozdobnych owado-ryb, do których podkradało się jakieś czworonożne stworzenie ze skrzydło-podobnymi płetwami i ohydnym, może śmiercionośnym, ostrzem ogona. To arcydzieło zajmowało honorowe miejsce w kajucie Van Rycka. W drugiej kuli stał szereg maleńkich wieżyczek, między którymi przemykały przezroczyste owady o perłowatym połysku. Był to szczególny skarb oficera łączności.

— To każdy mógłby zrobić — powiedział Mura wzruszając ramionami. — Równie dobry sposób na spędzenie czasu, jak każdy inny…

Podniósł kulę, zawinął ją w tkaninę ochronną i ułożył w szufladzie z przegrodami, zabezpieczając ją tym samym na czas startu. Potem odsunął następną pokrywę włazu i pokazał Danowi jego nową siedzibę.

Był to dodatkowy magazyn, teraz opróżniony przez Murę. Wisiał w nim już hamak i stała niewielka szafka. Ta nowa kwatera nie wydała się Danowi tak wygodna, jak poprzednia, ale też nie była gorsza od tych, które przydzielano mu na pokładach statków treningowych.

Wystartowali przed świtem i byli już daleko w kosmosie, gdy Dan obudził się z głębokiego snu. Zdążył dotrzeć do mesy, gdy zabrzmiał sygnał ostrzegawczy. Natychmiast kurczowo chwycił się stołu i cierpliwie znosił zawrót głowy, który oznaczał, że przeskoczyli w hiperkosmos. Na górze, w sterowni Wilcox, Kapitan i Rip czuwają nad bezpieczeństwem całej wyprawy i nie mogą się zrelaksować, dopóki statek nie wejdzie na prawidłową elipsę.

Nie po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia astronautycznej kariery Dan zdecydował, że za żadną cenę nie zostanie astronawigatorem. Komputery oczywiście wykonują większość obliczeń, ale jedna minimalna pomyłka wystarczy, aby skierować statek na błędny tor i wylądować we wnętrzu planety zamiast na jej powierzchni. Wtłaczano mu do głowy teorię przebicia przez całe lata, zdołał przebrnąć przez wszystkie fazy wyznaczania kursu, lecz w głębi serca wątpił, czy kiedykolwiek znajdzie odwagę na to, żeby skierować statek w hiperkosmos i potem go stamtąd wyprowadzić.

Zmarszczył brwi i zaczął rozmyślać nad swoimi wadami i niedoskonałościami.

— Wreszcie! — asystent astronawigatora opadł z głębokim westchnieniem na krzesło. — Jesteśmy znowu w hiperkosmosie i nic się, dzięki Bogu, nie rozpadło.

Dan szczerze się zdziwił. Sam nie był astronawigatorem i mógł mieć pewne obawy, co do bezpieczeństwa statku, ale Rip był przecież specjalistą i wykonywał, co do niego należy. Dlaczego więc się denerwował?

— Co się stało? — Dan pomyślał, że może rzeczywiście istnieje jakieś zagrożenie.

— Nic, zupełnie nic — Rip machnął ręką. — Ale chyba wszyscy czujemy się lepiej po tym skoku — zaśmiał się teraz głośno. — Myślisz może, że my tego nie przeżywamy? Może nawet bardziej się boimy niż ty, bracie. Co ty masz na głowie, póki nie wylądujemy na jakiejś planecie? Nic!

Dan najeżył się.

— Nic? Mamy tylko kontrolować zapasy, wodę, ładunek… — zaczął wymieniać swoje obowiązki. — Co za pożytek byłby z tego przebicia, gdybyśmy nie mieli powietrza?

Rip skinął głową.

— W porządku. Nikt z nas nie jada tu za darmo. Chociaż… Ta podróż… — zamilkł nagle i zerknął przez ramię w stronę drzwi.

— Czy spotkałeś kiedyś archeologa, Dan? Asystent Szefa Ładowni zaprzeczył.

— To mój pierwszy rejs, zapomniałeś? No a w Syndykacie nie ma zbyt wielu zajęć z historii, tyle tylko, ile potrzeba w związku z pośrednictwem.

Rip rozsiadł się wygodnie na ławie i zaczął mówić ledwo słyszalnym szeptem:

— Zawsze interesowałem się Przodkami. Mam taśmy z Podróżami Haversona i Inspekcją Kagle’a. To są, jak dotychczas, najbardziej wyczerpujące opracowania. Jadłem dziś śniadanie z doktorem i przysiągłbym, że on nigdy nie słyszał o Bliźniaczych Wieżach!