Выбрать главу

Dan wziął do ręki dzieło Mury: plastyczno-kryształową kulę, w której pływał jakiś owad o tęczowych skrzydłach. Było to stworzenie całkowicie Danowi nieznane, choć — z tego, co widział — żywe. Kątem oka dostrzegł jeszcze jedno zwierzę, kota Sinbada, jedynego kota na Królowej. Teraz, siedząc na jednej z półek, obserwował młodego Branżowca. Ze wszystkich ziemskich zwierząt kot najczęściej wyruszał z człowiekiem w Kosmos.

Koty przyzwyczaiły się do przyśpieszenia, swobodnego spadania i innych niewygód związanych z lotami międzyplanetarnymi z taką łatwością, że ludzie tworzyli niesamowite legendy na temat ich pochodzenia. Jedna z nich, na przykład, podawała, że Domestica Felinus nie wywodził się z Ziemi, ale był potomkiem tych, którzy przetrwali wczesną i zapomnianą już inwazję i tak naprawdę loty kosmiczne stanowiły dlań powrót do czasów dawnej świetności.

Sinbad jednak służył na tym statku konkretnemu celowi i uczciwie na siebie zarabiał. Różne szkodniki,! nie tylko szczury i myszy ziemskie, ale również inne i bardziej niezwykłe stworzenia z obcych planet, często dostawały się na pokład razem z ładunkiem i pozosta-1 wały niezauważone przez całe tygodnie, a nawet! miesiące. I tutaj Sinbad miał pole do popisu. Nikt z załogi nie orientował się, gdzie i kiedy odbywało się polowanie, ale jego efekty były widoczne: Sinbad przynosił wszystkie gryzonie Van Ryckowi. Opowiadano potem, że niektóre z tych stworów były wręcz upiorne.

Dan wyciągnął dłoń w stronę kota, a Sinbad obwąchał ją leniwie. Chyba zaakceptował tę nową istotę ludzką: jej obecność tutaj była właściwa i pożądana. Potem kot wyprężył się i zeskoczył lekko z pudła, udając się na swój codzienny, regularny patrol. Zatrzymał się przy beli materiału i zaczął węszyć. Dan pomyślał, że może powinien ją rozwinąć, umożliwiając Sinbadowi dokładniejsze jej przeszukanie, ale rozległ się dźwięk gongu i kot, który nigdy nie przeoczył wezwania na posiłek, w mgnieniu oka był za drzwiami. Dan ruszył za nim nieco bardziej dostojnym krokiem.

Ani Kapitan, ani Szef Ładowni nie wrócili jeszcze, toteż atmosfera przy stole była śmiertelnie poważna. W porcie stały dwa statki Wolnych Pośredników i dlatego każdy ładunek, na który nie skusiły się Kompanie, byłby bardzo cenną zdobyczą. Nagle, nad ich głowami zabrzęczał donośny dzwonek. Ktoś był przy włazie.

Steen Wilcox wyskoczył na korytarz, a zaraz za nim pobiegł Dan. Podczas nieobecności Kapitana i Van Rycka na pokładzie, Wilcox pełnił funkcje dowódcy Królowej, a Dan reprezentował sektor ładowni.

U stóp rampy stał ślizgacz, za sterami którego siedział kierowca, natomiast wysoki, chudy i opalony na brąz człowiek wspinał się na pomost.

Ubrany był w wytartą, skórzaną tunikę i sztruksowe bryczesy oraz sięgające ud, buty z wilczej skóry. Słowem — miał na sobie typowy strój pioniera. Nie nosił jednak kapelusza z szerokim rondem, charakterystycznego dla ludzi z tego miasta. Na głowie miał metaloplastyczną haubę z odpinaną maską wyposażoną w odbiornik krótkofalowy. Taki sprzęt posiadali wyłącznie oficerowie Inspekcji.

— Kapitan Jellico? — jego ton był szorstki, apodyktyczny, ton człowieka, który przywykł do wydawania rozkazów.

Astronawigator pokręcił przecząco głową.

— Kapitan zszedł na planetę, sir.

Przybysz stanął i bębnił palcami po szerokim pasie z kieszeniami. Było jasne, że nieobecność dowódcy zirytowała go bardzo.

— Kiedy wróci?

— Nie wiem. — Wilcox nie był serdeczny. Najwidoczniej gość nie spodobał mu się.

— Można was wynająć? — padło zaskakujące pytanie.

— Będzie pan musiał porozmawiać z Kapitanem. — Chłód Wilcoxa wzrastał.

Palce obcego coraz szybciej tańczyły po pasie.

— Dobrze, porozmawiam z waszym Kapitanem. A możecie chociaż powiedzieć, gdzie jest?

W tym momencie dostrzegli następny ślizgacz, który zbliżał się do Królowej i tym razem wiedzieli, kto siedzi za jego sterami. Wracał Van Ryck.

— Za chwilę się pan dowie. Jest już nasz Szef Ładowni.

— Ach tak… — Mężczyzna odwrócił się. Jego giętkie ciało poruszało się z zaskakującą zwinnością.

Dan stał się podejrzliwy. Ten obcy był niezwykle intrygującą postacią. Jego ubranie sugerowało, że mógł być pionierem lub badaczem, a jego ruchy przypominały ruchy człowieka zaprawionego w walce. Dan przypomniał sobie pewien obraz z przeszłości: teren ćwiczeń w Syndykacie w gorące, letnie popołudnie. To przygarbienie i ten szybki ruch ręką wiele mu mówiły: obcy musiał być wojownikiem. W dodatku zapewne zaznajomionym z obsługą nuklearnych miotaczy… Ale przecież ta broń była nielegalna! Żaden cywil nie powinien wiedzieć, jak się jej używa…

Van Ryck okrążył stojący pod rampą ślizgacz i wszedł na górę swym zwykłym, dystyngowanym krokiem.

— Szuka pan kogoś?

— Czy wasz statek przyjmie czarter? — zapyta] przybysz po raz wtóry.

Krzaczaste brwi Van Rycka drgnęły.

— Każdy frachtowiec jest otwarty na dobrą propozycję — odpowiedział spokojnie. — Thorson — przesunął wzrok na Dana nie zważając na zniecierpliwienie przybysza — jedź do Zielonego Ptaka i poproś Kapitana, żeby wrócił.

Dan zbiegł z rampy i wsiadł do ślizgacza Van Rycka. Wrzucając bieg zerknął jeszcze za siebie i zobaczył, że obcy wraz z Szefem Ładowni wchodzi na pokład Królową.

Zielony Ptak to kawiarnia i restauracja zarazem. Kapitan Jellico siedział przy stole w pobliżu drzwi i rozmawiał z człowiekiem, który był ich przeciwnikiem w czasie licytacji Otchłani. Gdy Dan wchodził do mrocznego pomieszczenia, widział jak Pośrednik kręci przecząco głową i wstaje od stołu. Kapitan nie próbował go zatrzymać. Przesunął jedynie o parę centymetrów stojący przed nim kufel, koncentrując się na tej czynności tak bardzo, jakby to było najistotniejsze w jego życiu zadanie.

— Proszę pana — Dan położył rękę na stole, chcąc w ten sposób zwrócić na siebie uwagę.

Kapitan spojrzał w górę. Jego oczy były ponure i zimne.

— Tak?

— Ktoś jest na pokładzie Królowej, sir. Pyta o czarter. Pan Van Ryck przysłał mnie po pana.

— Czarter! — kufel przewrócił się i spadł na podłogę. Kapitan rzucił jedną z miejscowych metalowych monet na stół i już był przy drzwiach. Dan biegł za nim.

Jellico chwycił ster ślizgacza i ruszył z oszałamiającą prędkością. Zanim minęli miasto, zwolnił i kiedy podjeżdżali do statku, nikt nie mógł się domyślić, że przebyli tę trasę w niewiarygodnym pośpiechu.

Zebranie załogi odbyło się w dwie godziny później. Przybysz zajmował miejsce obok Kapitana, który powiadomił wszystkich o rezultacie rozmów.

— To jest doktor Salzar Rich — przedstawił gościa Jellico. — Jest jednym z ekspertów Federacji w zakresie badań nad Przodkami. Wydaje się, że Otchłań nie jest tak spalona, jak myśleliśmy. Doktor powiadomił mnie, że Inspekcja znalazła całkiem dobrze zachowane ruiny na północnej półkuli. Naszym zadaniem będzie przewieźć tam całą ekspedycję.

— I jeszcze coś — uśmiechnął się dobrodusznie Van Ryck. — Ten fakt w żaden sposób nie koliduje z naszymi prawami pośrednictwa. My również będziemy mogli badać teren.

— Kiedy start? — zapytał Johan Stotz.

— Kiedy będzie pan gotów, panie doktorze? — zwrócił się do archeologa Jellico.

— Jak tylko zaokrętuje pan moich ludzi i załaduje sprzęt, Kapitanie. Mogę przywieźć swoje zapasy natychmiast.

Van Ryck wstał.

— Thorson — Dan podszedł do Szefa — przygotowujemy się do załadunku. Proszę przysłać swoje rzeczy, kiedy pan zechce, doktorze.

Rozdział 4. — Lądowanie