Выбрать главу

— Jonas, mój poprzednik — podjął po chwili, nie doczekawszy się ze strony Geralta żadnej reakcji — nachwalić się ciebie nie mógł. Pomyśleć, żem go miał za łgarza. Znaczy, żem mu nie całkiem wiarę dawał. Wiem, jak to rzeczy w bajki obrastać potrafią. Zwłaszcza u ludu ciemnego, u tego co i rusz albo cud, albo dziw, albo inny jakiś wiedźmin o mocach nadludzkich. A tu masz, pokazuje się, prawda szczera. Tam, w boru, za rzeczułką, ludzi poginęło, że nie zliczyć. A że tamtędy do miasteczka droga krótsza, tedy i chodzili, durnie… Na zgubę własną. Nie zważając na przestrogi. Ninie taki czas, że lepiej nie szwendać się po pustkowiach, nie łazić po lasach. Wszędzie potwory, wszędzie ludojady. W Temerii, na Tukajskim Pogórzu, dopiero co straszna rzecz się wydarzyła, piętnaścioro ludzi ubił w węglarskiej osadzie jakiś upiór leśny. Rogowizna zwała się ta osada. Słyszałeś pewnie. Nie? Ale prawdę mówię, żebym tak skonał. Nawet czarnoksiężnicy pono śledztwo w owej Rogowiźnie czynili. No, ale co tam bajać. My ninie tu w Ansegis bezpieczni. Dzięki tobie.

Wyjął z komody szkatułę. Rozłożył na stole arkusz papieru, umoczył pióro w kałamarzu.

— Obiecałeś, że straszydło zabijesz — powiedział, nie unosząc głowy. - Wychodzi, klimkiem nie rzucałeś. Słownyś, jak na włóczęgę… A i tamtym ludziom życie uratowałeś. Babie i dziewusze. Podziękowały choć? Padły do nóg?

Nie padły, zacisnął szczęki wiedźmin. Bo jeszcze nie całkiem oprzytomniały. A ja stąd odjadę, zanim oprzytomnieją. Zanim pojmą, że wykorzystałem je jako przynętę, w zarozumiałym zadufaniu przekonany, że zdołam obronić całą trójkę. Odjadę, zanim do dziewczynki dotrze, zanim zrozumie, że to z mojej winy jest półsierotą.

Czuł się źle. Zapewne był to skutek zażytych przed walką eliksirów. Zapewne.

— Tamto monstrum — żupan posypał papier piaskiem, po czym strząsnął piasek na podłogę — prawdziwa ohyda. Przyjrzałem się padlinie, gdy przynieśli… Co to takiego było?

Geralt nie miał w tym względzie pewności, ale nie zamierzał się z tym zdradzać.

— Arachnomorf.

Albert Smulka poruszył wargami, nadaremnie usiłując powtórzyć.

— Tfu, jak zwał, tak zwał, pies z nim tańcował. To tym mieczem go zasiekłeś? Tą klingą? Można obejrzeć?

— Nie można.

— Ha, bo zaczarowany brzeszczot pewnie. I musi drogi… Łakomy kąsek… No, ale my tu gadu-gadu, a czas bieży. Umowa wykonana, pora na zapłatę. A wprzód formalności. Pokwituj na fakturze. Znaczy, postaw krzyżyk albo inny znak.

Wiedźmin ujął podany mu rachunek, obrócił się ku światłu.

— Patrzajcie go — pokręcił głową żupan, wykrzywiając się. - Niby co, czytać umie? Geralt położył papier na stole, popchnął w stronę urzędnika.

— Mały błąd — rzekł spokojnie i cicho — wkradł się do dokumentu. Umawialiśmy się na pięćdziesiąt koron. Faktura wystawiona jest na osiemdziesiąt.

Albert Smulka złożył dłonie, oparł na nich podbródek.

— To nie błąd — też zniżył głos. - To raczej dowód uznania. Zabiłeś straszne straszydło, niełatwa to pewnikiem była robota… Kwota nikogo tedy nie zdziwi…

— Nie rozumiem.

— Akurat. Nie udawaj niewiniątka. Chcesz mi wmówić, że Jonas, gdy tu rządził, nie wystawiał ci takich faktur? Głowę daję, że…

- Że co? — przerwał Geralt. - Że zawyżał rachunki? A różnicą o którą uszczuplał królewski skarbiec, dzielił się ze mną po połowie?

— Po połowie? — Żupan skrzywił usta. - Bez przesady, wiedźminie, bez przesady. Myślałby kto, żeś taki ważny. Z różnicy dostaniesz jedną trzecią. Dziesięć koron. Dla ciebie to i tak duża premia. A mnie więcej się należy, choćby z racji funkcji. Urzędnicy państwowi winni być majętni. Im urzędnik państwowy majętniejszy, tym prestiż państwa wyższy. Co ty możesz zresztą o tym wiedzieć. Nuży mnie już ta rozmowa. Podpiszesz fakturę czy nie?

Deszcz dudnił o dach, na zewnątrz lało jak z cebra. Ale nie grzmiało już, burza oddalała się.

Interludium

Dwa dni później

— Bardzo prosimy, szanowna — skinął władczo Belohun, król Kerack. - Bardzo prosimy. Służba! Krzesło!

Sklepienie komnaty zdobił plafon, fresk przedstawiający żaglowiec wśród fal, trytonów, hippokampów i stworzeń przypominających homary. Fresk na jednej ze ścian był zaś mapą świata. Mapą jak dawno już stwierdziła Koral, absolutnie fantastyczną z faktycznym usytuowaniem lądów i mórz niewiele wspólnego mającą. Ale ładną i gustowną.

Dwóch paziów przytaszczyło i ustawiło ciężkie rzeźbione karło. Czarodziejka usiadła, kładąc ręce na oparciach tak, by jej wysadzane rubinami bransolety były dobrze widoczne i nie uszły uwagi. Na ufryzowanych włosach miała jeszcze rubinowy diademik, a na głębokim dekolcie rubinową kolię. Wszystko specjalnie na królewską audiencję. Chciała zrobić wrażenie. I robiła. Król Belohun wytrzeszczał oczy, nie wiada, na rubiny czy na dekolt.

Belohun, syn Osmyka, był, można powiedzieć, królem w pierwszym pokoleniu. Jego ojciec zbił znaczny dość majątek na morskim handlu, a zdaje się też i po trosze na morskim rozbójnictwie. Wykończywszy konkurencję i zmonopolizowawszy żeglugę kabotażową rejonu, Osmyk mianował się królem. Akt samozwańczej koronacji w zasadzie formalizował tylko status quo, toteż nie wzbudził większych zastrzeżeń ani nie wywołał protestów. W drodze wcześniejszych prywatnych wojen i wojenek Osmyk uładził zatargi graniczne i kompetencyjne z sąsiadami, Verden i Cidaris. Wiadomym stało się, gdzie Kerack się zaczyna, gdzie kończy i kto tam włada. A skoro włada, to jest królem — i przysługuje mu taki tytuł. Naturalnym porządkiem rzeczy tytuł i władza przechodzi z ojca na syna, nikogo więc nie zdziwiło, że po śmierci Osmyka na tronie zasiadł jego syn, Belohun. Synów Osmyk miał co prawda więcej, jeszcze czterech bodaj, ale wszyscy zrzekli się praw do korony, jeden nawet podobno dobrowolnie. Tym sposobem Belohun panował w Kerack już od lat z górą dwudziestu, zgodnie z rodzinną tradycją ciągnąc zyski z przemysłu stoczniowego, transportu, rybołówstwa i piractwa.

Teraz zaś, na tronie, na podwyższeniu, w sobolowym kołpaku, z berłem w ręku, król Belohun udzielał audiencji. Majestatyczny niczym żuk gnojarz na krowiej kupie.

— Szanowna i miła nam pani Lytta Neyd — powitał. - Nasza ulubiona czarodziejka Lytta Neyd. Raczyła znowu odwiedzić Kerack. I pewnie znowu na dłużej?

— Służy mi morskie powietrze. - Koral prowokacyjnie założyła nogę na nogę, demonstrując trzewiczek na modnym korku. - Za łaskawym pozwoleniem waszej królewskiej mości.

Król powiódł wzrokiem po zasiadających obok synach. Obaj rośli jak żerdzie, w niczym nie przypominali ojca, kościstego, żylastego, ale niezbyt imponującego wzrostem. Sami też nie wyglądali na braci. Starszy, Egmund, czarny jak kruk, Xander, niewiele młodszy, albinotyczny niemal blondyn. Obaj patrzyli na Lyttę bez sympatii. W sposób oczywisty drażnił ich przywilej, na mocy którego czarodzieje w przytomności królów siadali, a audiencji udzielano im na krzesłach. Przywilej miał jednak zasięg powszechny i nie mógł go lekceważyć nikt chcący uchodzić za cywilizowanego. Synowie Belohuna bardzo chcieli za takich uchodzić.

- Łaskawego pozwolenia — przemówił wolno Belohun — udzielimy. Z pewnym zastrzeżeniem.

Koral uniosła dłoń i ostentacyjnie przyjrzała się paznokciom. Miało to zasygnalizować, że zastrzeżenia Belohuna ma gdzieś. Król nie odczytał sygnału. A jeśli odczytał, to umiejętnie to ukrył.

— Doszło uszu naszych — sapnął gniewnie — że babom, co dzieci mieć nie chcą szanowna pani Neyd magiczne konkokcje udostępnia. A tym, co już brzemienne, spędzać płody pomaga. A my tu, w Kerack, proceder taki za niemoralny uważamy.