Выбрать главу

— Jak się zlęknie, gotów utopić miecze w gnojówce — trzeźwo skonstatował bard, wciąż lekko pobladły. - I nigdy ich nie odzyskasz. Zdaj się raczej na mego kuzyna Ferranta. Jest tu instygatorem od lat, ma całą armię szeryfów, agentów i szpicli. Znajdą złodzieja w mig, zobaczysz.

— Jeśli jeszcze tu jest — zgrzytnął zębami wiedźmin. - Mógł prysnąć, gdy siedziałem w kiciu. Jak się, mówiłeś, zowie ta czarodziejka, dzięki której tam trafiłem?

— Lytta Neyd, ksywka Koral. Domyślam się, co zamierzasz, przyjacielu. Ale nie wiem, czy to najlepszy pomysł. To czarodziejka. Czarownica i kobieta w jednej osobie, słowem, obcy gatunek, nie poddający się racjonalnemu poznaniu, funkcjonujący według niepojętych dla zwykłych mężczyzn mechanizmów i pryncypiów. Co ci zresztą będę mówił, sam dobrze o tym wiesz. Masz wszak w tej kwestii przebogatą eksperiencję… Co to za hałas?

Wędrując bez celu ulicami, trafili w okolice placyku rozbrzmiewającego nieustannym stukotem młotków. Funkcjonował tu, jak się okazało, wielki warsztat bednarski. Przy samej ulicy, pod zadaszeniem, piętrzyły się równe sągi sezonowanych klepek. Stąd, noszone przez bosych wyrostków, klepki wędrowały na stoły, gdzie mocowano je w specjalnych kobyłkach i opracowywano ośnikami. Opracowane klepki szły do innych rzemieślników, ci wykańczali je na długich heblowych ławach, stojąc nad nimi okrakiem po kostki w wiórach. Gotowe klepki trafiały w ręce bednarzy, którzy składali je do kupy. Geralt przez chwilę przyglądał się, jak pod wpływem nacisku zmyślnych klub i skręcanych śrubami ściąg powstaje kształt beczki, natychmiast utrwalany za pomocą nabijanych na wyrób żelaznych obręczy. Aż na ulicę buchała para z wielkich kotłów, w których beczki parzono. Z głębi warsztatu, z podwórza, dolatywał zapach drewna prażonego w ogniu — tam beczki hartowano przed dalszą obróbką.

— Ilekroć widzę beczkę — oznajmił Jaskier — zachciewa mi się piwa. Chodź za róg. Wiem tam pewien sympatyczny szynk.

— Idź sam. Ja odwiedzę czarodziejkę. Zdaje się, że wiem, która to, już ją widziałem. Gdzie ją znajdę? Nie rób min, Jaskier. To ona jest, jak się zdaje, praźródłem i praprzyczyną moich kłopotów. Nie będę czekał na rozwój wypadków, pójdę i zapytam wprost. Nie mogę tu tkwić, w tym miasteczku. Choćby z tego powodu, że z groszem raczej chudo u mnie.

— Na to — rzekł dumnie trubadur — znajdziemy remedium. Wesprę cię finansowo… Geralt? Co się dzieje?

— Wróć do bednarzy i przynieś mi klepkę.

— Co?

— Przynieś mi klepkę. Prędko.

Uliczkę zagrodziło trzech potężnych drabów o zakazanych, niedogolonych i niedomytych gębach. Jeden, barczysty tak, że niemal kwadratowy, trzymał w ręku okutą pałę, grubą jak handszpak kabestanu. Drugi, w kożuchu włosem na wierzch, niósł tasak, a za pasem miał toporek abordażowy. Trzeci, smagły jak żeglarz, uzbrojony był w długi i paskudnie wyglądający nóż.

— Hej, ty tam, rivski śmierdzielu! — rozpoczął ten kwadratowy. - Jak się czujesz bez mieczów na plecach? Jakby z gołą dupą pod wiater, co?

Geralt nie podjął dyskursu. Czekał. Słyszał, jak Jaskier kłóci się z bednarzami o klepkę.

— Już nie masz kłów, odmieńcze, jadowita wiedźmińska gadzino — ciągnął kwadratowy, z całej trójki wyraźnie najbieglejszy w sztuce oratorskiej. - Gada bez kłów nikt się nie zlęknie! Bo to tyle co robal albo insza minoga glizdowata. My takie plugastwo pod but bierzem i na miazgę miażdżym. Coby nie pośmiało więcej do miast naszych zachodzić, pomiędzy poczciwe ludzie. Nie będziesz, padalcze, naszych ulic śluzem swoim kaził! Bij jego, zuchy!

— Geralt! Łap!

Chwycił w locie rzuconą mu klepkę, uskoczył przed ciosem pałki, przylał kwadratowemu w bok głowy, zawirował, trzasnął zbira w kożuchu w łokieć, zbir wrzasnął i upuścił tasak. Wiedźmin uderzył go w zgięcie kolana i obalił, po czym przewinął się obok i zdzielił klepką w skroń. Nie czekając, aż zbir upadnie, i nie przerywając ruchu, ponownie wywinął się spod pałki kwadratowego, palnął w palce zaciśnięte na drągu. Kwadratowy zaryczał z bólu i upuścił pałkę, a Geralt uderzył go kolejno w ucho, w żebra i w drugie ucho. A potem kopnął w krocze, z rozmachem. Kwadratowy padł i zrobił się kulisty, zwijając się, kurcząc i dotykając ziemi czołem.

Smagły, najzwinniejszy i najszybszy z trójki, zatańczył wokół wiedźmina. Zręcznie przerzucając nóż z ręki do ręki, zaatakował na ugiętych nogach, tnąc krzyżowo. Geralt bez trudu unikał cięć, odstępował, czekał, aż wydłuży krok. A gdy to się stało, zamaszystym ciosem klepki odbił nóż, piruetem okrążył napastnika i zdzielił go w potylicę. Nożownik upadł na kolana, a wiedźmin łupnął go w prawą nerkę. Łupnięty zawył i wyprężył się, a wtedy wiedźmin walnął go klepką poniżej ucha, w nerw. Znany medykom jako splot przyuszniczy.

— Ojej — powiedział, stając nad zwijającym się, krztuszącym i dławiącym od krzyku. -To musiało boleć.

Zbir w kożuchu wyciągnął zza pasa toporek, ale nie wstawał z kolan, niepewny, co czynić. Geralt rozwiał jego wątpliwości, waląc go klepką w kark.

Uliczką rozpychając gromadzących się gapiów, nabiegali pachołkowie ze straży miejskiej. Jaskier mitygował ich, powołując się na koneksje, gorączkowo wyjaśniał, kto był napastnikiem, a kto działał w samoobronie. Wiedźmin gestami przywołał barda.

— Dopilnuj — pouczył — by wzięto drani w łyka. Wpłyń na kuzyna instygatora, by ich solidnie przycisnął. Albo sami maczali palce w kradzieży mieczy, albo ktoś ich najął. Wiedzieli, że jestem bezbronny, dlatego odważyli się napaść. Klepkę oddaj bednarzom.

— Musiałem tę klepkę kupić — przyznał się Jaskier. - I chyba dobrze zrobiłem. Nieźle, jak widziałem, władasz deseczką Powinieneś nosić stale.

— Idę do czarodziejki. W odwiedziny. Mam iść z klepką?

— Na czarodziejkę — skrzywił się bard — przydałoby się, fakt, coś cięższego. Na przykład kłonica. Pewien znany mi filozof mawiał: idąc do kobiety, nie zapomnij wziąć ze sobą…

— Jaskier.

— Dobrze, dobrze, wytłumaczę ci, jak trafić do magiczki. Ale wprzód, jeśli mogę doradzić…

— No?

— Odwiedź łaźnię. I balwierza.

Strzeżcie się rozczarowań, bo pozory mylą. Takimi, jakimi wydają się być, rzeczy są rzadko. A kobiety nigdy.

Jaskier, Pół wieku poezji

Rozdział piąty

Woda w basenie fontanny zawirowała i zakipiała, rozpryskując złociste kropelki. Lytta Neyd, zwana Koral, czarodziejka, wyciągnęła rękę, wyskandowała zaklęcie stabilizujące. Woda wygładziła się jak zlana olejem, zatętniła rozbłyskami. Obraz, z początku niewyraźny i mglisty, nabrał ostrości i przestał drgać, choć nieco zniekształcony przez ruch wody, był wyraźny i czytelny. Koral pochyliła się. Widziała w wodzie Targ Korzenny, główną ulicę miasta. I kroczącego ulicą mężczyznę o białych włosach. Czarodziejka wpatrzyła się. Obserwowała. Szukała wskazówek. Jakichś szczegółów. Detali, które pozwoliłyby jej na właściwą ewaluację. I pozwoliły przewidzieć, co się wydarzy.

Na to, czym jest prawdziwy mężczyzna, Lytta miała wyrobiony pogląd, wykształcony przez lata doświadczeń. Umiała rozpoznać prawdziwego mężczyznę w stadzie mniej lub bardziej udanych imitacji. Nie musiała bynajmniej uciekać się w tym celu do kontaktu fizycznego, który to sposób testowania męskości miała zresztą jak większość czarodziejek, nie tylko za trywialny, ale i bałamutny, wiodący na zupełne manowce. Bezpośrednia degustacja, jak stwierdziła po próbach, może i jest jakimś tam sprawdzianem smaku, ale nazbyt często pozostawia niesmak. Niestrawność. I zgagę. A bywa, że torsje.