Выбрать главу

— Musiałeś to przynosić przed śniadaniem, Horacy? — spytała mama.

— Sam nie wiem, co mnie bardziej złości — odparł Horacy. — To, co zrobiła, czy jak sobie zaplanowała kłamstwo.

— Nie zaplanowałam i nie kłamałam — krzyknęła mała Peggy. A w każdym razie chciała krzyknąć. Dźwięk, jaki z siebie wydała podejrzanie przypominał płacz, choć nie dalej jak wczoraj postanowiła, że do końca życia nie będzie płakać.

— Widzisz? — powiedziała mama. — Już jej przykro.

— Przykro, bo ją przyłapałem — oznajmił Horacy. — Jesteś dla niej zbyt łagodna, Peg. Mała jest kłamliwa z natury. Nie chcę, by wyrosła na niegodziwą dziewczynę. Wolałbym raczej, żeby umarła jak jej siostrzyczki, niż wyrosła na kogoś niegodziwego.

Peggy widziała, jak pod wpływem wspomnienia rozpala się płomień serca mamy. Oczyma duszy zobaczyła niemowlę ułożone ślicznie w drewnianej skrzynce… A potem następne, tylko już nie tak ślicznie, gdyż była to druga mała Missy. Umarła na ospę i nikt nie mógł jej dotknąć oprócz mamy, samej tak słabej po ospie, że niewiele potrafiła zrobić. Mała Peggy zobaczyła tę scenę i wiedziała, że tato popełnił błąd, mówiąc to, co powiedział; twarz mamy stała się zimna, choć płomień jej serca gorzał jasno.

— To najbardziej niegodziwa rzecz, jaką w życiu słyszałam — oświadczyła mama. Potem wzięła ze stołu kosz nieposłuszeństwa i wyniosła go na dwór.

— Krwawa Mary dziobie mnie w ręce — poskarżyła się mała Peggy.

— Zaraz zobaczysz, co naprawdę boli — zagroził tato. — Za to, że zostawiłaś jajka, dostaniesz jeden raz, bo rzeczywiście ta zwariowana kwoka może przestraszyć dziecko wielkości żaby. Ale za kłamstwo dostaniesz dziesięć razów.

Słysząc to mała Peggy zapłakała głośno. Tato był uczciwy i dokładny we wszystkim, a już szczególnie w dawaniu lania. Teraz zdjął z górnej półki leszczynową witkę. Trzymał ją tam, odkąd mała Peggy wrzuciła starą do ognia i spaliła na popiół.

— Wolę słyszeć od ciebie tysiąc trudnych i gorzkich prawd, córko, niż jedno gładkie i łatwe kłamstwo — oznajmił, pochylił się i wymierzył pierwsze uderzenie. Ciach, ciach, ciach, liczyła każde z nich… sięgały aż do serca, każde, tak były ciężkie od gniewu. A co najgorsze, wiedziała, że to nieuczciwe, bo płomień jego serca huczał z całkiem innej przyczyny. Jak zawsze. Gniew taty na niegodziwość brał się z jego sekretnego wspomnienia. Mała Peggy nie rozumiała go dobrze, takie było niewyraźne i poplątane, i tato sam dokładnie nie pamiętał. Wiedziała tylko tyle, że chodziło o jakąś panią i że to nie była mama. Tato myślał o tej pani za każdym razem, gdy coś się nie udawało. Kiedy mała Missy umarła bez żadnego powodu, i kiedy drugie dziecko, też nazwane Missy, umarło na ospę, i kiedy spaliła się stodoła, i zdechła krowa… cokolwiek poszło źle, przypominało mu tę panią. Zaczynał opowiadać, jak bardzo nienawidzi niegodziwości. Leszczynowa witka uderzała wtedy często i mocno.

Wolę słyszeć od ciebie tysiąc gorzkich i trudnych prawd, tak powiedział. Ale mała Peggy wiedziała, że jednej prawdy na pewno nie chciałby usłyszeć, więc trzymała ją dla siebie. Nigdy by jej nie wykrzyczała, choćby nawet miał potem na zawsze połamać leszczynową witkę. Ile razy myślała, żeby powiedzieć o tej pani, wyobrażała sobie tatę martwego. A czegoś takiego miała nadzieję nigdy nie oglądać naprawdę. Poza tym, ta pani, co rozpalała płomień jego serca, nie miała na sobie żadnego ubrania. Mała Peggy była absolutnie pewna, że dostanie solidne lanie, jeśli zacznie opowiadać o ludziach na golasa.

Znosiła więc razy i płakała, aż ciekło jej z nosa. Tato wyszedł zaraz, a mama wróciła, by przygotować śniadanie dla kowala, gości i parobków. Nikt nie pocieszał Peggy, jakby wcale jej nie zauważali.

Płakała coraz głośniej i bardziej rozpaczliwie, ale to nie pomagało. W końcu chwyciła Bugy'ego z kosza na nici i pomaszerowała sztywno, by obudzić dziadunia.

Wysłuchał jej opowieści, jak zawsze.

— Znam Krwawą Mary — oznajmił. — Nie raz i nie pięćdziesiąt mówiłem twojemu tacie: ukręć głowę tej kurze i będzie spokój. To obłąkany ptak. Co tydzień dostaje szału i rozbija swoje jajka, nawet te, z których właśnie mają się wykluć kurczaki. Zabija własne dzieci. To szaleństwo, mordować swoich.

— Tata chciał mnie zabić — oświadczyła mała Peggy.

— Jeśli możesz chodzić, to chyba nie było tak źle.

— Nie bardzo mogę.

— To prawda — przyznał dziadunio. — Niewiele brakowało, żebyś została kaleką na całe życie. Ale wiesz co? Widzę przecież, że twoja mama i tato wściekają się głównie na siebie. Dlaczego po prostu nie znikniesz na parę godzin?

— Chciałabym zmienić się w ptaka i odfrunąć.

— Prawie tak samo dobrze jest mieć jakieś tajne miejsce, gdzie nikt nie będzie cię szukał. Masz takie miejsce? Nie, nie mów mi. Wszystko na nic, jeśli powiesz o nim choć jednej osobie. Po prostu idź tam. Jeśli tylko jest bezpieczne, nie gdzieś daleko w lesie, gdzie jakiś Czerwony mógłby zabrać twoje śliczne włosy, i nie za wysoko, bo mogłabyś spaść, i nie za ciasno, bo mogłabyś utknąć.

— Jest duże, nisko i nie w lesie — zapewniła mała Peggy.

— Więc idź tam, Maggie.

Mała Peggy skrzywiła się, jak zwykle, gdy dziadunio tak na nią mówił. Podniosła Bugy'ego i Bugy'ego piskliwym głosikiem zawołała:

— Ona ma na imię Peggy.

— Idź tam, Piggy, jeśli tak wolisz…

Mała Peggy uderzyła Bugym w kolano dziadunia.

— Kiedyś Bugy zrobi to o jeden raz za dużo, przerwie się i umrze — oświadczył dziadunio.

Ale Bugy skakał mu tuż przed twarzą i krzyczał:

— Nie Piggy, ale Peggy!

— Dokładnie tak, Puggy. Schowaj się w tym tajnym miejscu, a jeśli ktoś powie: musimy znaleźć tę dziewczynkę, odpowiem: wiem, gdzie ona jest; wróci, kiedy będzie gotowa.

Mała Peggy ruszyła do drzwi, ale zatrzymała się jeszcze i obejrzała.

— Dziaduniu, jesteś najmilszym dorosłym na świecie.

— Twój tatuś jest całkiem przeciwnego zdania, a to z powodu całkiem innej leszczynowej witki, którą za często brałem w ręce. Uciekaj już.

Zatrzymała się znowu, tuż przed zamkniętymi drzwiami.

— Jesteś jedynym miłym dorosłym!

Krzyknęła to naprawdę głośno, w nadziei, że wszyscy w domu usłyszą. A potem pobiegła, przez ogród, przez pastwisko, w górę do lasu i ścieżką do źródlanej szopy.

Rozdział 2

Osadnicy

Mieli jeden solidny wóz i parę dobrych koni, które go ciągnęły. Można by nawet sądzić, że świetnie im się powodzi, skoro mieli też sześciu dużych synów: najstarszy prawie dorosły, najmłodsze dwunastoletnie bliźniaki, silne ponad swój wiek od ciągłych bójek. Nie wspominając już o jednej, też prawie dorosłej córce i całej gromadzie małych dziewczynek. Wielka rodzina. Zamożna, mógłby ktoś pomyśleć, gdyby nie wiedział, że jeszcze niecały rok temu posiadali młyn i żyli w domu nad rzeką na zachodzie New Hampshire. Daleko zawędrowali, a ten wóz był wszystkim, co im pozostało. Byli jednak pełni nadziei, gdy tak podążali szlakami poprzez Hio, w stronę szerokich przestrzeni i ziemi należącej do tego, kto ją weźmie. Jeśli w rodzinie są twarde grzbiety i zręczne ręce, to i ziemia okaże się dobra. Wystarczy, że pogoda będzie sprzyjać, Czerwoni ich nie napadną, a wszyscy prawnicy i bankierzy zostaną daleko, w Nowej Anglii. Ojciec był potężnym mężczyzną, trochę otyłym, co nie mogło dziwić — młynarze zwykle cały dzień stoją w miejscu. W puszczy miękki brzuch nie przetrwa nawet roku. Nie przejmował się tym specjalnie — nie bał się ciężkiej pracy. Martwił się czymś całkiem innym: jego żona, Faith, miała wkrótce rodzić. Wiedział o tym. Nie mówiła mu — kobiety nie rozmawiają z mężczyznami o takich sprawach. Ale widział, jaka jest gruba i od ilu miesięcy to trwa. Poza tym koło południa szepnęła mu: