Выбрать главу

– Zadzwoń do mnie, jak tylko wrócisz – powiedział cicho.

Skończywszy rozmawiać, zdała sobie sprawę, że Dean ją obserwuje.

Nagle zbuntowała się przeciwko temu, że ktoś zobaczył ją nagą i przestraszoną, ujrzał jej słabość w pełni zdemaskowaną.

Wstała z łóżka, poszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi.

Za moment usłyszała pukanie.

– Jane?

– Chcę wziąć prysznic.

– Nie zamykaj się.

Zapukał ponownie.

– Wyjdź i porozmawiaj ze mną.

– Jak skończę.

Odkręciła kran.

Weszła pod prysznic nie po to, żeby się odświeżyć, lecz dlatego, że szum wody uniemożliwiał konwersację, stwarzał kurtynę prywatności, za którą mogła się schować. Stała pod strumieniem wody z pochyloną głową, oparłszy ręce na kafelkach ściany, walcząc ze strachem.

Wyobraziła sobie, że zmyje go ze skóry jak brud, który potem spłynie z bulgotem do ścieków. Czuła, jak schodzi z niej, warstwa po warstwie, i kiedy w końcu zakręciła kran, była spokojna.

Już się nie bała.

Wytarłszy się ręcznikiem, przejrzała się w zaparowanym lustrze.

Nie była teraz blada, lecz zaróżowiona z gorąca, gotowa na nowo odgrywać przed ludźmi rolę Jane Rizzoli.

Wyszła z łazienki.

Dean siedział w fotelu przy oknie.

Nie powiedział nic, tylko patrzył, jak zbiera z podłogi swoje rzeczy, obchodząc wokół łóżko, którego zmięte prześcieradła były niemymi świadkami ich namiętności, a potem się ubiera.

Wystarczył jeden telefon, żeby czar prysł.

Zapięła w pośpiechu bluzkę i zasunęła zamek błyskawiczny spodni. Robiła to z szorstką determinacją. Na dworze było jeszcze ciemno, ale dla niej noc się skończyła.

– Powiesz mi wreszcie, co się stało?

– Hoyt był w moim mieszkaniu.

– Skąd wiadomo, że to on?

Odwróciła się ku niemu.

– A kto inny?

– Słowa zabrzmiały ostrzej, niż zamierzała.

Zaczerwieniła się i sięgnęła po leżące pod łóżkiem buty.

– Muszę wracać do domu.

– Jest piąta.

Samolot masz o dziewiątej trzydzieści.

– Myślisz, że mogłabym teraz zasnąć?

Po tej wiadomości?

– Wrócisz zmęczona.

– Nie czuję się zmęczona.

– Adrenalina cię napędza.

Włożyła buty na nogi.

– Przestań, Dean.

– Co mam przestać?

– Starać się mną opiekować.

Zapadło milczenie.

Po dłuższej chwili powiedział cierpko: – Przepraszam.

Zapomniałem, że doskonale potrafisz sama zadbać o swoje bezpieczeństwo.

Nie odpowiedziała.

Odwrócona do niego plecami żałowała niewczesnych słów. Pierwszy raz, odkąd go poznała, chciała, żeby się nią zaopiekował. Żeby ją objął i skłonił do powrotu do łóżka. Żeby zasnęli przytuleni do siebie i spali aż do chwili, kiedy byłby czas się zbierać.

Ale gdy odwróciła się ku niemu, zobaczyła, że fotel stoi pusty, a on jest już prawie ubrany.

Rozdział 24

Całą podróż samolotem przespała, zbudziła się dopiero, gdy podchodzili do lądowania w Bostonie. Czuła się oszołomiona i chciało jej się pić.

Zła pogoda prześladowała ją od stolicy; kiedy samolot przedzierał się przez warstwę niskich chmur, stoliki przy fotelach drżały od turbulencji powietrznych, podobnie jak zdenerwowani pasażerowie.

Spojrzawszy przez okienko, zobaczyła, że końce skrzydeł giną za kurtyną szarości, ale była zbyt zmęczona, żeby poczuć choćby ukłucie strachu.

Wspominanie chwil spędzonych z Deanem nie pozwalało jej się skupić na czymkolwiek innym. Patrzyła na mgłę, wciąż czując na sobie dotyk jego rąk i ciepło oddechu. Przypomniała sobie chwilę rozstania przed dworcem lotniczym: chłodny, pospieszny uścisk ręki w padającym deszczu.

To nie było pożegnanie pary kochanków – co najwyżej partnerów w interesie, chcących jak najprędzej wrócić do swoich spraw.

Wyrzucała sobie zbudowanie nowego muru między nimi, a jemu miała za złe, że pozwolił jej odejść.

Waszyngton ponownie okazał się miastem splamionych prześcieradeł i zawiedzionych nadziei.

Samolot dotknął płyty lotniska w strugach rzęsistego deszczu.

Zobaczyła ludzi z obsługi schodków, w płaszczach przeciwdeszczowych z postawionymi kapturami, brnących przez kałuże wody, i pomyślała z przerażeniem, co ją czeka.

Jazda do domu, do mieszkania, w którym już nigdy nie poczuje się bezpiecznie, bo on w nim był.

Wzięła swoją walizkę z transportera i ciągnąc ją na kółkach, ruszyła ku wyjściu. Na progu uderzyły ją fale deszczu; niesione wichurą wdzierały się pod daszek. Długa kolejka przygnębionych pasażerów stała na zewnątrz w oczekiwaniu na taksówki.

Spojrzawszy na drugą stronę ulicy, gdzie stał rząd limuzyn, doznała ulgi, widząc w oknie jednej z nich swoje nazwisko.

Zapukała w okienko kierowcy, które się opuściło.

Nie był to ten sam starszy, czarny kierowca, który zawiózł ją na lotnisko poprzedniego dnia, tylko ktoś inny.

– Słucham panią?

– Jestem Jane Rizzoli.

– Jedzie pani na Claremont Street?

– Tak.

Kierowca wysiadł i otworzył przed nią tylne drzwiczki.

– Witam na pokładzie.

Schowam pani walizkę do kufra.

– Dziękuję.

Wsiadłszy, rozparła się z westchnieniem ulgi na miękkim, skórzanym fotelu.

Na zewnątrz ryczały klaksony, opony ślizgały się na mokrym asfalcie, ale w samochodzie panowała zbawienna cisza. Jechali z lotniska Logana w stronę autostrady prowadzącej do Bostonu.

Zamknąwszy oczy, zapadła w stan przyjemnego odrętwienia.

Zadzwoniła jej komórka.

Otrząsnęła się ze zmęczenia, usiadła prosto i w zamroczeniu zaczęła gorączkowo szperać w torebce w poszukiwaniu telefonu, rozsiewając przy tym po podłodze samochodu długopisy i drobne monety.

Przy czwartym sygnale go znalazła.

– Rizzoli.

– Mówi Margaret z biura senatora Conwaya.

Przygotowywałam pani podróż.

Sprawdzam, czy przyjechała po panią limuzyna.

– Tak.

Właśnie nią jadę.

– Och.

– Przerwała.

– W takim razie cieszę się, że to zostało załatwione.

– Co zostało załatwione?

– Zadzwonił pracownik biura wynajmu limuzyn z prośbą o potwierdzenie, że pani odwołała przejazd z lotniska do domu.

– Nie, samochód czekał przed dworcem.

– Dziękuję.

Rozłączyła się, a potem schyliła, żeby podnieść rzeczy, które jej wypadły z torebki.

Pióro potoczyło się aż pod siedzenie kierowcy.

Kiedy próbowała je wymacać palcami, nagle uprzytomniła sobie kolor wykładziny.

Była granatowa.

Powoli opadła z powrotem na siedzenie.

Wjechali właśnie do tunelu Callahana pod rzeką Charles.

Ruch w tunelu był wolniejszy, wlekli się w ślimaczym tempie niekończącą się betonową rurą, oświetloną nieprzyjemnym, bursztynowym światłem.

Granatowy nylon 6,6 firmy Dupont Antron. Standardowa wykładzina cadillaców i lincolnów. Siedziała nieruchomo z twarzą zwróconą ku ścianie tunelu.

Pomyślała o Gail Veager i konduktach pogrzebowych, o wężach limuzyn jadących powoli w stronę bram cmentarzy.

Pomyślała o Alexandrze i Karennie Ghentach, którzy przylecieli na lotnisko Logana tydzień przed śmiercią. Pomyślała o alkoholiku Kennecie Waicie, któremu odebrano prawo jazdy, lecz on mimo to woził swoją żonę do Bostonu. Czy w ten sposób je wyszukiwał?