Odwrócił się do Siłantija, jedną ręką chwycił go za brodę, a drugą wyrżnął w zęby – z całej siły, aż chrupnęło. Nie za to, że jest katem, ale za jego ględzenie i za „gnidę”.
Podszedł do diaka, który aż zmrużył oczy ze strachu. Ale cała złość uszła już z kapitana, gdy dał oprawcy w gębę, dlatego też nie uderzył śledczego, tylko splunął.
Iwan Artamonowicz czekał w saniach, obok leżała niedźwiedzia szuba, przygotowana dla Corneliusa.
– Szybko się sprawiłeś. – Murzyn uśmiechnął się. – Chyba nie zdążyli mocno dać ci się we znaki, co?
Kapitan wykrzywił tylko wargi, moszcząc się i owijając futrem.
– A niech ich, psich synów. Szkoda rąk brudzić. Dziękuję, Iwanie Artamonowiczu. Uratowałeś mnie.
– Grzech nie pomóc dobremu człowiekowi. – Murzyn szarpnął wzorzyste lejce i trójka myszatych koni ruszyła po zżółkłym śniegu. – Adam Walserow dotarł do mnie dopiero w południe, przedtem byłem z bojarem w carskim pałacu. Kiedy się dowiedziałem, dokąd cię zabrali, nie zwlekałem ani chwili. Dobrze, że zdążyłem, bo oni już tam potrafią wypruć z człowieka flaki. Ale coś ci powiem, Korniej. Lepiej włóż cały zapał w żołnierską służbę, swoich szpiegów bojar i bez ciebie wszędzie ma dość. To na carskim dworze podsłuchujesz, to zakradasz się do tego chytrusa Taisjusza. Pomiarkuj trochę, dobrze radzę, te zapędy. A żeśmy cię uratowali od kaźni, za to nie dziękuj. Artamon Siergiejewicz swoich ludzi w biedzie nie opuszcza – zapamiętaj sobie. A że Taisjusz, pies łaciński, trzyma z Miłosławskimi, o tym i tak wiemy, niepotrzebnie się narażałeś. No nic, jak jutro wygramy, policzymy się z tymi łajdakami.
– Jak to „wygramy”? – zapytał kapitan.
– A tak. Jutro z rana przyjdzie na Kreml tłum ludzi, żeby zobaczyć, jak będą ogłaszać Piotra carem, a carycę Natalię Kiriłłownę regentką. Nasi już chodzą po Moskwie i podgrodziu, tu szepną słówko, tam szepną słówko. Fiodor i Iwan są słabi, cherlawi. Medycy mówią, że obaj nie pożyją długo, nie nadają się do rządzenia. Idź, kapitanie, wyśpij się. Nie do ciebie należy być bojarskim okiem i uchem, twoja rzecz to dzielnie wymachiwać szpadą. Jutro czeka cię dużo pracy. O świcie przyjdziesz ze swoimi ludźmi ustawić warty wokół Granowitej Pałaty, gdzie będzie obradować Duma. Strzemiennych i kopijników nie dopuszczaj za blisko. W razie czego od razu rób z nich sieczkę. Rozumiesz, jak ważne zadanie ci powierzono?
Co tu było do rozumienia? Sieczkę to sieczkę, wiadomo. Von Dorn przeciągnął się błogo i obrzucił spojrzeniem białą rzekę z czarnymi otworami przerębli i malinową smugę zachodu na srebrzystoszarym niebie. Dobrze jest żyć na bożym świecie! A jego, Corneliusa, cudowny wybawca, Iwan Artamonowicz, choć czarny, to anioł z nieba, teraz ostatecznie się to potwierdziło.
Spać się kapitanowi nie chciało – chwała Bogu, naspał się dosyć w kamiennej kieszeni. Von Dorn wydał porucznikowi niezbędne polecenia (zrobić przegląd broni i amunicji, nikogo nie wypuszczać z koszar, hełmy i pancerze wyczyścić do połysku), po czym przebrał się, wychylił na stojąco czarkę wódki – na jedzenie nie było czasu, chociaż Cornelius czuł głód – i wskoczył na siodło.
Do kamiennej Jauzańskiej Bramy dojechał w dziesięć minut, a dalej już zaczynała się czarna Siemionowska Słoboda. Z niecierpliwości i radosnego przeczucia aż brakło Corneliusowi tchu, tak że nie oddychał nosem, lecz chwytał mroźne powietrze ustami. Skoro Walser czekał na Murzyna w zaułku Artamonowskim, to znaczy, że – po pierwsze – jest cały i zdrowy, po drugie – pomyślnie dotarł do domu, po trzecie – nigdzie nie uciekł i, po czwarte – okazał się uczciwym, przyzwoitym człowiekiem, w co zresztą Cornelius nigdy nie wątpił. No, może w chwilach słabości, kiedy leżał w zimnej i ciasnej kieszeni. Zdradziecka żmija zwątpienia w jego duszy podniosła głowę i zasyczała: „Walser nie ciebie chciał ratować, tylko się bał, żebyś nie wydał go na torturach, i dlatego pobiegł do Matfiejewa” – ale on ze wstrętem zadeptał gadzinę, starł na proch.
Brat Andreas mawiał: „Nigdy nie myśl o człowieku źle, dopóki nie zrobił nic nagannego”. A jeśli wyświadczył ci dobro, to podejrzewać go o nieczyste intencje tym bardziej się nie godzi.
Kiedy już wąziutkie okienko w dębowych drzwiach otwarło się na pukanie Corneliusa i kapitan zobaczył rozjaśnioną radością twarz aptekarza, zapomniał na dobre o podłym syku żmii.
– Boże, Boże – wciąż powtarzał Walser imię pańskie, którego zwykle nie używał, gdyż, jak wiadomo, uważał wiarę za niemądry zabobon. – Co za szczęście, panie von Dorn, że żyjecie! Po prostu nie wierzę własnym oczom! Och, tak się dręczyłem myślą, że pana zabili czy poranili, albo – co gorsza – odprowadzili do Łotrowskiego Prikazu! Nawet świadomość, że Zamoleus należy teraz do mnie, nie przynosiła mi ulgi!
– A więc książka jest u pana? – zapytał kapitan, zsiadając z konia. – Doniósł ją pan? Brawo, Herr Walser. Mam nadzieję, że nie oderwał pan okładki, żeby dźwigać mniejszy ciężar?
Aptekarz mrugnął.
– Niech pan się nie boi, nie oderwałem. Wszystkie pańskie łupy są w ałtyn-tołobasie.
– Jak to „wszystkie”?
Cornelius zamarł u konowiązu z wodzami w ręku. O czymś takim nawet nie marzył!
– Ale… Przecież worek był strasznie ciężki, nawet ja ledwie go mogłem udźwignąć! Jak pan dał radę sam, nocą, przenieść go przez całe miasto, i to pomimo wszystkich straży i zabezpieczeń? To nie do wiary!
– Ma pan całkowitą rację. – Walser roześmiał się. – Zaraz przy pierwszej kracie chwycili mnie za kołnierz… Ale wejdźmy do domu, jest zimno.
Swoją opowieść ciągnął dalej już w izbie, gdzie jasno płonęły świece, na ścianie krzywił paszczę afrykański krokodyl, a na stole stała, połyskując na szlifach, karafka z rżniętego szkła, pełna ciemnego, rubinowego płynu.
– …Chwycili i krzyczą: „Ktoś ty? Złodziej? Dlaczego nie masz latarni? Co niesiesz w tym worku? To kradzione, tak?”. I nie byli to zwykli uliczni stróże, ale najprawdziwsi strażnicy policyjni – najemnicy z ziemstwa.
– I co pan zrobił? – spytał niecierpliwie von Dorn.
– Widzi pan, kapitanie, jestem człowiekiem honoru, nie lubię kłamać. – Zmarszczki Walsera zbiegły się w szelmowskim uśmiechu, zupełnie niepasującym do uczonego aptekarza. – Powiedziałem, jak było: „Tak, niosę złodziejski łup. Byłem w siedzibie metropolity i wyniosłem stamtąd pełen worek książek. Możecie mnie tam odprowadzić i dostaniecie za gorliwość po trzy kopiejki, no, może sześć. Ale jeśli pomożecie mi zanieść ten wór do domu, dam każdemu z was rubla, a na dodatek jeszcze po gąsiorze słodkiego reńskiego wina”. I jak pan myśli, co zrobili?
– Zanieśli? – zapytał z niedowierzaniem Cornelius.
– Mało, że zanieśli, miałem jeszcze ochronę, pomagali mi przeskakiwać przez rynsztoki, podtrzymywali mnie, a potem, kiedy się z nimi rozliczyłem, długo się kłaniali. Prosili, żebym o nich nie zapominał, gdyby trzeba było w czymś pomóc.
– Jest pan po prostu genialny! Chciałbym wypić pańskie zdrowie!
Kapitan sięgnął do połyskującej kusząco karafki, obok której stały dwie gliniane czarki, jakie na targu można kupić za pół kopiejki. Tylko w tym cudacznym domostwie aptekarza dziwaka szlachetne szkło weneckie mogło sąsiadować z prymitywnym gliniakiem z garncarskiego koła.
Walser położył rękę na korku.
– Nie, mój drogi Corneliusie. Bo pozwoli mi pan chyba tak siebie nazywać? To szlachetne cypryjskie wino, które od dawna trzymałem na tę niezwykłą okazję. I może pan być pewien, że je wypijemy, ale nie tutaj, tylko na dole, gdzie spoczywa nasza wspaniała zdobycz.
– Zatem chodźmy czym prędzej!