We dwóch zdjęli obie kamienne płyty i po drewnianych stopniach zeszli do ukrytego loszku.
Skrzynia z otwartym wiekiem była do połowy zapełniona książkami w skrzących się tęczowo oprawach. Kapitan z nabożeństwem opadł na kolana i jął gładzić szmaragdy, rubiny, szafiry.
– A gdzie jest Zamoleus? Jakoś go nie widzę.
– Leży tutaj na stole. Nie mogłem się powstrzymać i zajrzałem w tekst.
– I co? – Von Dorn z zaciekawieniem spojrzał na otwarty tom, szarzejący w półmroku szerokimi stronicami. – Potrafi go pan przeczytać?
Podszedł bliżej i postawił świecę w glinianym lichtarzu na stole, gdzie Walser umieścił już karafkę i dwie gliniane czarki.
Jasnobrązowe pismo pokrywało karty misterną pajęczyną. Czyżby w tych zakrętasach krył się sekret wielkiej transmutacji?
– Jednego tylko nie rozumiem – rzekł w zamyśleniu kapitan, nalewając wino. – Po co panu, drogi panie Walser, całe złoto świata? Jest pan wystarczająco zamożny, żeby zapewnić sobie wszystko, co niezbędne. Mój uczony brat, przeor klasztoru benedyktynów, mawiał: „Bogactwa nie można zmierzyć, to rzecz odczucia. Jeden czuje się nędzarzem, mając sto tysięcy dukatów rocznego dochodu, gdyż zawsze wszystkiego mu mało; drugi uważa się za bogacza, mając sto talarów w kieszeni, nie dość, że starcza mu na wszelkie potrzeby, ale jeszcze zostaje”. Pan bez wątpienia należy do tej drugiej kategorii. Po co było tracić tyle czasu i sił na zdobycie skarbu, który nie jest panu potrzebny? Nie pojmuję. Ale, tak czy inaczej, pańskie marzenie się ziściło. Cóż, wypijmy za to. Strasznie mnie kusi, żeby skosztować tego wyśmienitego cypryjskiego trunku.
– Chwileczkę.
Aptekarz nagle spoważniał. Może nawet czegoś się przestraszył – nerwowo oblizał wargi i zacisnął palce tak mocno, aż stawy zachrzęściły.
– Ja… Pan… Ma pan całkowitą rację, mój przyjacielu. Zrozumiałem od razu, że jest pan nie tylko dzielny, ale i bystry. Tym łatwiej mi przyjdzie wyznać panu, człowiekowi mądremu i wielkodusznemu…
– Co? – Von Dorn uśmiechnął się. – Że się pan mylił i Zamoleus wypisuje jakieś brednie? Że na żadne magisterium, czerwoną tynkturę, czy jak się tam jeszcze zwie pańska magiczna substancja, w tej zakurzonej księdze nie znajdzie pan recepty? Nie szkodzi. Mojej zdobyczy starczy na dwóch. Podzielę się z panem – tym bardziej że w istocie panu nie tak wiele potrzeba. Chce pan, to kupię panu piękny dom nieopodal mojego zamku? O, zbuduję sobie prawdziwe francuskie chateaux - z wieżyczkami i fosą, ale zarazem z przestronnymi komnatami o wielkich oknach. A panu zafunduję piękny dom ze wspaniałym ogrodem. Będzie pan przesiadywał w oplecionej bluszczem altance i czytał swoje nudne książki. A może nawet sam pan stworzy jakiś traktat filozoficzny albo opisze historię poszukiwań Liberii w dzikiej Moskowii. To jak najlepsza powieść.
Roześmiał się, zadowolony z żartu. Walser jednak jeszcze bardziej sposępniał. Najwyraźniej był czymś nie na żarty przejęty.
– Mówiłem przecież, że jest pan człowiekiem wielkodusznym, a obraz, który pan odmalował – dom, ogród, książki – to dla mnie wielka pokusa. Ale jest mi pisana inna droga życia. Nie spokój, lecz walka. Nie odpoczynek, lecz ofiarna służba. Dobrze pan zgadł: w Zamoleusie nie ma recepty na uzyskanie kamienia filozoficznego. Przyczyna jest bardzo prosta – z jednego elementu nie można otrzymać innego – rtęć nigdy nie zamieni się w złoto. W naszej oświeconej epoce żaden prawdziwy uczony nie wierzy w te alchemiczne brednie.
Cornelius tak się zdziwił, że aż odstawił czarkę z winem.
– Ale… Ale do czego w takim razie potrzebna była panu ta zakurzona księga? Chodziło o klejnoty z krainy Wuf?
– Nie. Nie interesują mnie błyszczące kamyki i złoto, co do tego pan także ma rację. – Aptekarz wskazał palcem na otwartą księgę i jego głos zadrżał, ale już nie ze zdenerwowania, lecz długo skrywanego tryumfu: – Ten starożytny papirus, który liczy sobie ponad półtora tysiąca lat, traktuje o czymś zupełnie innym. Niech mi pan wybaczy, mój dzielny przyjacielu. Oszukałem pana.
Widząc, że w oczach Walsera błysnęły łzy, Cornelius podsunął staruszkowi czarkę.
– Niechże się pan tak nie przejmuje! Mnie przecież zupełnie wszystko jedno, o czym pisze pański Zamoleus. Najważniejsze, żeby pan był zadowolony. Jest pan?
– O tak! – wykrzyknął Walser, a łzy w jego oczach obeschły w jednej chwili. – Tekst przeszedł moje najśmielsze oczekiwania! To obali…
– No dobrze – przerwał mu kapitan. – Pan jest zadowolony, ja także. A moja propozycja pozostaje w mocy. U mnie w zamku albo w jego sąsiedztwie zawsze znajdzie się dla pana wygodne schronienie. Wypijmy za to!
– Ach, niechże pan z tym chwilę poczeka! – Zniecierpliwiony aptekarz aż klasnął w dłonie. – Naprawdę nie chce się pan dowiedzieć, jakiego skarbu poszukiwałem tak długo, z takim uporem, narażając życie własne i pańskie?
– Ależ tak, jestem bardzo ciekaw. Po prostu chciałem powiedzieć, że wcale nie mam panu za złe tego żartu z kamieniem filozoficznym. Dobrze mi tak, nieukowi.
– Niechże pan posłucha.
Walser przesunął ręką po twarzy, jakby chciał włożyć albo – przeciwnie – zdjąć maskę. Kiedy znów spojrzał na swego rozmówcę, temu wydało się, że aptekarz naprawdę ściągnął maseczkę dobrodusznego, śmiesznego dziwaka. Teraz spoglądał na Corneliusa człowiek zdecydowany, pełen namiętności i determinacji. Niebieskie oczy starego medyka rzucały takie błyskawice, że z twarzy kapitana natychmiast zniknął pobłażliwy uśmiech.
– Ta księga – zaczął cicho Adam Walser – to zbawienie ludzkości. Ani mniej, ani więcej. Nieoświeconemu i nieprzygotowanemu umysłowi może wydać się straszna. Ba, nawet dla uczonego męża, jeśli jego rozum nie dojrzał, a dusza znajduje się we władaniu fałszywych wierzeń, niebezpieczna będzie lektura tej książki. Pastor Saventus, który był wykształconym i zdrowo myślącym, jak na swoje czasy, człowiekiem, także nie wytrzymał, uciekł, dokąd oczy poniosą. Przestraszył się nie rosyjskiego cara, lecz tego rękopisu.
– A cóż w nim jest takiego? – zapytał kapitan, bojaźliwie spoglądając na Zamoleusa, i na wszelki wypadek odsunął się nieco od stołu.
Ale aptekarz jakby nie słyszał pytania – ciągnął swoją opowieść monotonnym, przytłumionym głosem, a jego oczy były teraz na wpół przymknięte.
– Oszukałem pana, kiedy powiedziałem, że znalazłem zapiski Saventusa na heidelberskim uniwersytecie. Naprawdę natknąłem się na nie w archiwum inkwizycji w Mediolanie, gdzie czytałem stare protokoły z przesłuchań heretyków, których święci ojcowie skazali na stos. Takim przywilejem obdarzył mnie kardynał Litta za to, że wyleczyłem go z hemoroidów. Saventus trafił do lochów inkwizycji wkrótce po ucieczce z Rosji, w 1565 roku. Przeżycia najwidoczniej pomieszały mu trochę w głowie. Jadąc przez Europę, za dużo gadał. Skończyło się donosem i ciemnicą, z której wyjść już nie było doktorowi sądzone.
– Ale od czego zwariował?
Tym razem pytanie zostało usłyszane.
– Pamięta pan, mój drogi Corneliusie, mówiłem panu, że w tajemniczej skrzyni konstantynopolitańskich bazyleusów przechowywane są wczesnochrześcijańskie księgi heretyckie? To właśnie jedna z nich, najsłynniejsza, której nikt nie widział od przeszło tysiąca lat, tak że pozostały po niej jedynie mgliste podania.
– Heretycka księga? – powtórzył rozczarowany von Dorn. Już się nie bał zbliżyć do stołu. – A to dopiero!
– Czy wie pan o tym – zniżył jeszcze bardziej głos aptekarz – że naprawdę ewangelii było nic cztery, lecz pięć? Piąte opisanie żywota syna cieśli Józefa sporządził apostoł Judasz. Tak, tak, właśnie ten Judasz.
– A czyż on nie powiesił się wkrótce po ukrzyżowaniu Chrystusa?