Walser zwiotczał i bez jęku osunął się na ziemię.
„Prędzej, prędzej” – szeptał Cornelius, rozhuśtując stół. Wreszcie udało mu się odepchnąć od niego dostatecznie mocno, by wraz ze stołkiem przewrócić się na podłogę. Przy upadku nie poczuł bólu. Chłód rozlewał się w ręce od ramienia ku łokciowi. Byleby tylko dosięgnąć do kieszeni, w której Walser ma odtrutkę!
W tej samej chwili, kiedy palce dotknęły flaszeczki, zimno ścisnęło przegub niczym kleszcze.
Cornelius z wysiłkiem zgiął łokieć, by podnieść flakonik do ust. Jeśli wyśliźnie mu się z drętwiejących palców, to koniec, śmierć.
Szklany korek wyrwał zębami. Wlał do ust resztki fioletowego eliksiru do ostatniej kropli i bezsilnie opadł na wznak.
Czy aby nie jest za późno?
Z początku wydawało się, że tak. Chciał przełknąć ślinę i poczuł, że nie może. A więc i gardło już nie pełni swoich funkcji.
„Bylebym zdążył odmówić modlitwę, dopóki nie odmówiły mi posłuszeństwa wargi i język” – pomyślał Cornelius i nagle przeszyło go ukłucie bólu w prawym ramieniu – tym, którym, padając, uderzył o podłogę.
Von Dorn nigdy nie przypuszczał, że ból może wywołać tak wielką radość. Eliksir działał!
Działał, i to szybko: najpierw ożyły ręce, potem kapitanowi udało się usiąść, a po upływie kilku minut von Dorn – wprawdzie chwiejnie – ale już stał na własnych nogach.
Gorąco podziękowawszy Przenajświętszej Orędowniczce i Jej Synowi za cudowne ocalenie, Cornelius wyciągnął spod stołu nieprzytomnego Walsera.
Co zrobić z tym szaleńcem? Zabić go? Zasłużył na śmierć, ale Cornelius wiedział, że nie potrafi z zimną krwią pozbawić wiarołomcy życia. Co innego zadać śmiertelny cios w ferworze walki, a co innego zabić słabego i bezbronnego człowieka – to jakoś nie po rycersku.
Więc co? Puścić go wolno, odebrawszy najpierw Zamoleusa? Ale ów pozornie niegroźny staruszek jest niebezpieczny. Z tej strasznej książki przeczytał dość, by rozsiać po świecie jej trujące nasiona…
Od uderzenia o kant stołu na skroni leżącego utworzyło się wgłębienie, które dosłownie w oczach przybierało barwę sinopurpurową. Cornelius ostrożnie obmacał zapadlinę palcem i aż drgnął, wyczuwszy pod cienką skórą ostrą krawędź złamanej kości. Odciągnął pomarszczoną powiekę leżącego i przeżegnał się. A więc Pan zadecydował już o losie aptekarza. Oświeciciel ludzkości był martwy.
Na górze, w komnacie, rozległo się bicie zegara – jedno uderzenie, drugie, trzecie.
Trzecia w nocy! Wkrótce powinien poprowadzić kompanię na Kreml!
Von Dorn zaczął się miotać po piwnicy, to wyjmując ze skrzyni książki, to znów na powrót je chowając. Nie znał innego miejsca, gdzie mógłby ukryć skarb. Zresztą po co? Dlaczego nie miałby go pozostawić w tej chytrze obmyślonej kryjówce? Nie wiadomo jeszcze, czy Matfiejewowi uda się wprowadzić swój plan w życie. Ogłaszać carem młodszego brata, podczas gdy prawowity następca tronu żyje – to pachnie zdradą stanu. Oczywiście, Artamon Siergiejewicz jest mądry i przewidujący, rozsądniej jednak będzie na razie zostawić Liberię tutaj.
Kapitan zatrzasnął wieko skrzyni, z wierzchu przysypał je ziemią, udeptał. Zapomniał o Zamoleusie!
Heretycka książka wciąż leżała na stole, kusząco otwarta. Cornelius zamknął ją z obrzydzeniem i aż zmrużył oczy, oślepiony blaskiem ognistych rubinów. Szatański blask!
Wsunął Zamoleusa do worka i rzucił na podłogę, na wieko skrzyni. Niechaj diabelska pisanina strzeże drogocennych ksiąg.
Wdrapał się na górę i starannie zamaskował płytami skrytkę. Zegar wskazywał wpół do czwartej.
Ach, to prawdziwe fatum! O czwartej kompania ma pobudkę – dowódca powinien być na miejscu.
Jeśli z powodu obrzydliwej chciwości on, rycerz von Dorn, zawiedzie swego dobrodzieja, to pozostanie mu tylko jedno: aby zmyć tę hańbę, będzie musiał odebrać sobie życie.
Nastał wielki dzień! Do diabła ze skarbami! Przede wszystkim honor, reszta potem.
Byle tylko zdążyć, nie spóźnić się.
Cornelius wybiegł za wrota, prowadząc konia za wodze. Niedbale przymknął skrzydła bramy. Brzęknął ostrogami i przytrzymując szpadę, wskoczył na siodło.
Zanim ruszył, obejrzał się za siebie i wydało mu się, że dom Adama Walsera patrzy na niego trzynastoma złymi, mętnymi ślepiami.
Rozdział piętnasty
Głupiemu wszędzie dobrze
Doktor i magister, teraz obaj już na czworakach, z opuszczonymi głowami, wpatrywali się w zalane białym, martwym światłem zagłębienie o powierzchni jednej stopy kwadratowej. Po pierścieniu został tylko rudy obwarzanek rdzy, ale prymitywnie wyciosany w kamieniu zaczep był nienaruszony – cóż zresztą mogło się z nim stać w ciągu zaledwie trzystu lat?
– Podważymy łomem? – szepnął Fandorin.
– Nie, spróbujmy lepiej rękami – wysokim, obcym głosem odpowiedział Maksim Eduardowicz. – Boże, czyżbyśmy znaleźli?
Pociągnęli więc razem. Z początku wydawało się, że płyta, zapieczona na amen, za nic nie da się ruszyć z miejsca, ale przy powtórnym szarpnięciu zgrzytnęła żałośnie i poddała się. Była jeszcze lżejsza niż wierzchnia.
Kiedy poszukiwacze skarbu odłożyli ją na bok, w podłodze rozwarła się czarna dziura, z której buchnął Fandorinowi w twarz zapach Czasu; zwykle ledwo uchwytny, teraz był intensywny, lepki i odurzał o wiele silniej niż haszysz, którego przyszły magister próbował w latach studenckich, kiedy to lekkomyślnie ulegał cudzym wpływom.
Partnerzy, zamarli nad tajemnym lukiem, popatrzyli na siebie. Bołotnikow wyglądał jak obłąkany – włosy rozwichrzone, na czole czarne smugi, rozbiegane źrenice. „Pewnie i ja wyglądam nie lepiej” – pomyślał Fandorin.
No cóż, byli zaledwie o krok od światowej sławy, obłędnego bogactwa i – co najcenniejsze – rozwiązania zagadki, być może najtrudniejszej i najbardziej intrygującej spośród wszystkich, jakie zna historia.
– No, kto pierwszy? – zapytał Nicholas. – Zaraz przyniosę drabinkę i zadecydujemy. Tylko niech pan nie świeci tam, do środka, beze mnie!
Stanął na podłodze, górującej o dwie stopy nad kwadratowym zagłębieniem, i zaczął myszkować wąskim snopem latarki po deskach podłogi – gdzieś tu musiała leżeć reszta narzędzi i zwinięta drabinka sznurowa. A, są. Krążek jasności wychwycił z mroku trzonek łopaty, czarny dziób lewarka i trochę dalej coś dziwnego – biały, półokrągły przedmiot. Jakby sportowy but. Nie, czarny pantofel, oblany gumą, z białym sznurowadłem. Pewnie z tej kupy śmieci, którą przerzucili razem z Bołotnikowem łopatami.
Z ciemności wyłoniła się niby niemy nocny koszmar ludzka sylwetka: najpierw nogi, potem kraciasta koszula, blada twarz, połyskujące szkła okularów i ukośnie opadająca na czoło jasna grzywka.
Ujrzawszy przed sobą nieżyjącego Szurika, magister poczuł nawet nie strach, lecz gorzkie, ponure rozczarowanie. No tak, przecież wiedział! Wszystko to sen, zwyczajny sen: ukryte drzwiczki w podłodze, zatęchła woń Czasu. Zaraz zadzwoni budzik, trzeba będzie wstać, umyć zęby i zrobić poranną gimnastykę.
W ręku killera-zjawy ze snu błysnęła i zgasła ognista kulka, latarka nagle pękła i rozsypała się na drobne kawałki, Fandorin zaś usłyszał znajomy, przyprawiający o mdłości odgłos cichego cmoknięcia.
„Istnieje również inne wytłumaczenie, o wiele mniej przyjemne – myślał, stojąc w nieprzeniknionych ciemnościach. – To nie sen, lecz obłęd. Nie ma w tym nic dziwnego, zważywszy, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dni. No cóż, przynajmniej nie wpakują mnie do więzienia za zabójstwo, tylko będą leczyć, może nawet skutecznie”.
– Co się tam dzieje? – rozległ się głos Bołotnikowa. – Stłukł pan latarkę? Ależ z pana niezdara! Chwileczkę, zaraz sam poświecę.