Выбрать главу

Natasza milcząc patrzyła na niego tkliwie i jakoś smutno. Słowa jego jak gdyby pieściły ją i dręczyły jednocześnie.

— Już dawniej, jeszcze przed dwoma tygodniami oceniłem Katię — ciągnął dalej Alosza. — Bywałem u nich przecież codziennie. Po powrocie do domu ciągle myślę o was obu, ciągle porównywam was.

~— A która z nas lepiej wychodzi na tym porównaniu? — zapytała Natasza z uśmiechem.

— Czasem ty, a czasem ona. Lecz ty zawsze wychodziłaś zwycięsko. Gdy zaś rozmawiam z nią, czuję zawsze, że sam staję się lepszy, rozumniejszy, jakiś szlachetniejszy. Ale jutro, jutro wszystko się rozstrzygnie.

— I nie żal ci jej? Przecież ona ciebie kocha; mówisz, żeś to zauważył!

— Żal mi jej, Nataszo. Ale my będziemy wszyscy troje kochać się wzajemnie, a wtedy...

— A wtedy żegnaj — powiedziała cicho Natasza, jakby do siebie.

Alosza popatrzył na nią ze zdumieniem.

Lecz nasza rozmowa została nagle przerwana w sposób nieoczekiwany. W kuchni, która zarazem stanowiła przedpokój, rozległ się lekki hałas, jak gdyby ktoś wchodził.

Po chwili Mawra otworzyła drzwi i zaczęła ukradkiem kiwać na Aloszę, przywołując go do siebie. Odwróciliśmy się wszyscy w jej kierunku.

— Tam ktoś się o pana pyta, niech pan pozwoli — powiedziała jakimś tajemniczym tonem.

— Kto się może teraz o mnie pytać ? — powiedział Alosza patrząc na nas ze zdumieniem. — Pójdę!

W kuchni stal lokaj w liberii, przysłany przez księcia. Okazało się, że książę wracając do domu zatrzymał karetę przed mieszkaniem Nataszy i posłał dowiedzieć się, czy Alosza jest u niej. Oświadczywszy to, lokaj natychmiast wyszedł.

— To dziwne! Nigdy jeszcze nic podobnego się nie zdarzyło — mówił Alosza patrząc na nas, zmieszany. — Co to może być?

Natasza z niepokojem spoglądała na niego. Nagle Mawra znów otworzyła drzwi do pokoju.

— Sam książę idzie! — powiedziała szeptem i zaraz się schowała.

Natasza zbladła, wstała. Nagle oczy jej zapałały. Stała, lekko oparta o stół, i wzburzona patrzyła na drzwi, przez które miał wejść nieproszony gość.

— Nataszo, nie bój się, jestem przy tobie! Nie pozwolę ci ubliżyć — wyszeptał zmieszany Alosza nie tracąc jednak głowy.

Drzwi się otworzyły i na progu ukazał się książę Wałkowski we własnej osobie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Obrzucił nas bystrym, uważnym spojrzeniem. Z tego spojrzenia jeszcze nie można było odgadnąć, czy przychodzi jako wróg, czy jako przyjaciel. Ale opiszę szczegółowo jego powierzchowność. Tego wieczora wywarł na mnie szczególnie silne wrażenie.

Widziałem go już dawniej. Był to człowiek czterdziesto-pięcioletni, nie więcej, o regularnych, bardzo pięknych rysach twarzy, której wyraz zmieniał się zależnie od okoliczności, i to zmieniał się nagle, całkowicie, przechodząc z niezwykłą szybkością od zupełnej pogody do krańcowego przygnębienia lub niezadowolenia, jak gdyby się niespodzianie przekręciła jakaś sprężyna. Regularny owal twarzy, nieco smagłej, wspaniałe zęby, małe i dość wąskie wargi o pięknym wykroju, prosty, trochę wydłużony nos, wysokie czoło, na którym jeszcze nie było widać najmniejszej zmarszczki, szare, dość duże oczy — wszystko to składało się na typ człowieka prawie pięknego, a mimo to twarz jego nie sprawiała miłego wrażenia. W twarzy tej było coś odpychającego właśnie dlatego, że jakby nie znała własnego wyrazu, lecz sztuczny, obmyślony, zapożyczony, i w patrzącym rodziła się jakaś niezbita pewność, że nigdy nie uda się podpatrzeć na tej twarzy prawdziwego jej wyrazu. Po bliższym przyjrzeniu się zaczynało się podejrzewać pod tą stałą maską coś złego, przebiegłego i w najwyższym stopniu egoistycznego. Specjalnie zwracały uwagę jego oczy, piękne na pozór, szare, otwarte. One jedne jak gdyby nie mogły się całkiem podporządkować jego woli. Książę pragnąłby może patrzeć miękko i łagodnie, lecz jego spojrzenia jak gdyby się rozdwajały i wśród miękkich, łagodnych przebłyskiwały podejrzliwe, badawcze, złe... Wysokiego wzrostu, dobrze zbudowany, szczupły, wyglądał na o wiele młodszego, niż był. Jego miękkie, ciemnoblond włosy prawie że nie zaczęły jeszcze siwieć. Uszy, ręce, stopy były dziwnie piękne. Była to uroda skończenie rasowa. Ubrany był z wyrafinowaną wytrawnością i starannością, lecz nie bez pewnych pretensji do młodości, z czym zresztą było mu do twarzy. Wyglądał na starszego brata Aloszy. W każdym razie trudno go było uważać za ojca dorosłego syna.

Podszedł wprost do Nataszy wpatrując się w nią uporczywie i powiedział:

— Moja wizyta u pani o tej godzinie i bez zapowiedzi jest dość dziwna i przekracza granice przyjętych form towarzyskich, lecz mam nadzieję, że pani uwierzy moim zapewnieniom, iż zdaję sobie w zupełności sprawę z ekscentryczności mego postępowania. Wiem zresztą, z kim mam do czynienia; wiem, iż pani jest osobą bystrą i wspaniałomyślną. Proszę o udzielenie mi dziesięciu minut, a mam nadzieję, iż pani sama usprawiedliwi mnie i zrozumie.

Słowa te wypowiedział grzecznie, lecz tonem energicznym i z pewnym naciskiem.

— Niechże pan siada — rzekła Natasza, która nie ochłonęła jeszcze z pierwszego wrażenia zmieszania i trwogi. Skłonił się lekko i siadł.

— Pozwoli pani, że przede wszystkim jemu coś powiem — zaczął wskazując na syna. — Alosza, gdy odjechałeś nie czekając na mnie i nawet nie żegnając się z nami, hrabinie zameldowano, że Katarzyna Fiodorowna zasłabła. Hrabina chciała biec do niej, ale Katarzyna Fiodorowna nagle sama do nas wyszła, rozstrojona i silnie wzruszona. Powiedziała nam po prostu, że nie może być twoją żoną. Powiedziała nam także, że pójdzie do monasteru, że prosiłeś ją o pomoc i sam jej wyznałeś, że kochasz Natalię Nikołajewnę... Tak nieprawdopodobne oświadczenie Katarzyny Fiodorowny, i właśnie w takiej chwili, było naturalnie spowodowane dziwacznością twojej z nią rozmowy. Była na wpół przytomna. Domyślasz się, jak byłem tym zaskoczony i przestraszony. Przejeżdżając tędy, zauważyłem w pani oknach światło — ciągnął dalej, zwracając się do Nataszy. — Wówczas myśl, która już dawno nie dawała mi spokoju, tak mną owładnęła, że nie potrafiłem oprzeć się odruchowi i wszedłem do pani. Po co? Powiem natychmiast, ale przedtem proszę nie dziwić się, że to co powiem, będzie trochę bezwzględne. Wszystko to tak nagle...