Выбрать главу

— A czy dziadek opowiadał panu o mnie? — zapytała oglądając mnie ironicznie od stóp do głów.

— Nie, o tobie nie mówił, ale...

— A skąd pan wiedział, że ja przyjdę? Kto panu powiedział? — zapytała przerywając mi szybko.

— Dlatego, iż mi się wydawało, że twój dziadek nie mógł żyć sam jeden, opuszczony przez wszystkich. On był taki stary, słaby; myślałem więc, że ktoś przychodził do niego. Bierz, to twoje książki. Czy uczysz się z nich?

— Nie.

— Na co więc ci one?

— Uczył mnie dziadek, kiedy jeszcze do niego chodziłam...

— A potem już nie chodziłaś?

— Potem nie... byłam chora — dodała, jakby się usprawiedliwiając.

— Czy masz jakąś rodzinę, matkę, ojca?

Zachmurzyła się nagle, ściągnęła brwi i popatrzyła na mnie z pewnym przestrachem. Potem zmieszała się, odwróciła się milcząc i powoli wyszła z pokoju, podobnie jak wczoraj, nie zaszczyciwszy mnie odpowiedzią. Ze zdziwieniem odprowadzałem ją oczami. Zatrzymała się jednak na progu.

— Na co on umarł? — zapytała porywczo, zaledwie odwróciwszy się do mnie tym samym zupełnie ruchem jak wczoraj, kiedy wychodząc, zwrócona twarzą w stronę drzwi, zapytała o Azorka.

Podszedłem do niej i zacząłem naprędce opowiadać. Słuchała pilnie, w milczeniu, odwrócona do mnie plecami. Opowiedziałem jej też, że starzec, umierając, mówił o Szóstej Linii. "Z tego się domyśliłem — dodałem — że tam widocznie mieszka ktoś mu bliski. Dlatego oczekiwałem, że przyjdzie ktoś dowiedzieć się czegoś o nim. Musiał cię kochać, skoro w ostatnich chwilach wspominał ciebie".

— Nie — szepnęła jakby wbrew woli — nie kochał.

Była bardzo wzruszona. Opowiadając pochyliłem się ku niej, zaglądałem jej w oczy. Zauważyłem, że robi straszliwe wysiłki, żeby opanować swoje wzruszenie, jak gdyby z dumy wobec mnie. Bladła coraz bardziej i mocno zagryzła dolną wargę. Ale szczególnie zafrapowało mnie silne bicie jej serca. Biło coraz mocniej tak, że w końcu można je było słyszeć z odległości dwóch, trzech kroków, jak podczas ataku anewryzmu. Myślałem, że nagle zaleje się łzami, jak wczoraj; ale zapanowała nad sobą.

— A gdzie płot?

— Jaki płot?

— Pod którym umarł.

— Pokażę ci... jak wyjdziemy. Ale słuchaj, jak ci na imię?

— Nie trzeba...

— Czego nie trzeba?

— Nie trzeba; nic... wcale nie mam na imię — powiedziała porywczo i jakby z gniewem, robiąc ruch ku wyjściu. Zatrzymałem ją.

— Poczekaj. Dziwna z ciebie dziewczynka! Przecież ja ci dobrze życzę; żal mi ciebie od wczoraj, kiedyś tam, w kącie, na schodach płakała. Nie mogę myśleć o tym... Przy tym twój dziadek umarł na moich rękach i pewnie o tobie wspominał, kiedy mówił o Szóstej Linii, to znaczy, jakby mi ciebie w ręce oddawał. On mi się śni w nocy... Widzisz, i książki zachowałem dla ciebie, a tyś taka dzika, jakbyś się mnie bała. Tyś pewnie bardzo biedna i sierotka, może u obcych?

Przekonywałem ją gorąco i sam nie wiem, czym mnie tak do siebie pociągała. W uczuciu moim było coś więcej niż litość. Czy tajemnicze okoliczności, czy wrażenie, jakie na mnie wywarł Smith, czy fanatyczność mego własnego usposobienią — nie wiem, ale coś nieodparcie pociągało mnie ku niej. Zdaje się, że moje słowa ją wzruszyły! Jakoś dziwnie popatrzyła na mnie, ale już nie tak surowo, lecz miękko i długo, a potem znów spuściła oczy jakby w zamyśleniu.

— Helena — szepnęła nagle, nieoczekiwanie i bardzo cicho.

— Na imię ci Helena?

— Tak...

— No cóż, będziesz przychodzić do mnie?

— Nie można... nie wiem... przyjdę... — wyszeptała, jakby walcząc z sobą.

W tej samej chwili nagle zaczął gdzieś bić zegar. Wzdrygnęła się i z nieopisanym, chorobliwym wyrazem bólu patrząc na mnie, szepnęła:

— Która godzina?

— Powinno być pół do jedenastej. Krzyknęła z przerażeniem.

— Boże! — powiedziała i nagle rzuciła się do ucieczki. Ale ja jeszcze raz zatrzymałem ją w sieni.

— Ja ciebie tak nie puszczę — powiedziałem. — Czego ty się obawiasz? Spóźniłaś się?

— Tak, tak, ja wyszłam po kryjomu! Niech pan mnie puści! Ona mnie będzie bić! — zawołała wygadawszy się wbrew woli i wyrywając się z moich rąk.

— Słuchaj, nie wyrywaj się! Masz iść na Wasiliewską Wyspę i ja tam idę na Trzynastą Linię. Spóźniłem się również i chcę wziąć dorożkę. Chcesz jechać ze mną? Podwiozę cię, będzie prędzej niż piechotą.

— Do mnie nie można, nie można! — zawołała w jeszcze większym strachu. Rysy jej wykrzywiły się nawet jakimś przerażeniem na samą myśl, że ja mogę przyjść tam, gdzie ona mieszka.

— Mówię ci, że ja wybieram się na Trzynastą Linię za swoimi interesami, a nie do ciebie! Za tobą nie pójdę. Dorożką dojedziemy wcześniej. Chodźmy!

Zbiegliśmy spiesznie na dół. Wziąłem pierwszą z brzegu kiepską dryndę. Helena widocznie śpieszyła się bardzo, skoro zgodziła się wsiąść ze mną. Najbardziej zagadkowe było to, że ja nawet nie śmiałem jej wypytywać. Kiedy się zapytałem, kogo to ona tak się obawia w domu, zaczęła machać rękami i omal nie wyskoczyła z dorożki... "Co za tajemniczość?" — pomyślałem sobie.

W dorożce było jej niewygodnie siedzieć. Przy każdym wstrząsie, chcąc się utrzymać, chwytała mnie za palto lewą ręką, brudną, maleńką, podrapaną. W drugiej ręce mocno ściskała książki, widać było, że są dla niej bardzo cenne. Poprawiając się na siedzeniu, odsłoniła nogę — i z najwyższym zdumieniem ujrzałem, że była tylko w dziurawych trzewikach, bez pończoch. Chociaż postanowiłem o nic jej nie rozpytywać, ale tu znów nie mogłem się powstrzymać.

— Czy ty nie masz pończoch? — zapytałem. — Jak można chodzić boso na taką wilgoć i zimno?

— Nie mam — odpowiedziała zdawkowo.

— Ach, mój Boże, przecież mieszkasz u kogoś! Mogłaś od kogoś pożyczyć pończochy, jeżeli trzeba było wyjść.

— Ja tak sama chcę.

— To rozchorujesz się i umrzesz!

— A niech umrę.

Widocznie nie chciała odpowiadać i gniewały ją moje pytania.

— O, tutaj umarł — powiedziałem pokazując jej dom, pod którym starzec umarł.

Popatrzyła uważnie i naraz, zwracając się do mnie błagalnie, powiedziała:

— Tylko niech pan za mną nie idzie. A ja przyjdę, przyjdę. Jak tylko będę mogła, to przyjdę!

— Dobrze, już powiedziałem, że nie pójdę do ciebie. Ale czego się boisz? Musisz być bardzo nieszczęśliwa. Żal mi, kiedy patrzę na ciebie...

— Ja się nikogo nie boję — powiedziała z pewnym rozdrażnieniem w głosie.

— Ale dopiero co powiedziałaś: "Ona mnie zbije!"

— Niech bije! — odpowiedziała i oczy jej błysnęły. — Niech bije! Niech bije! — powtarzała z goryczą i górna jej warga jakoś wzgardliwie uniosła się i zadrżała.

Przyjechaliśmy w końcu na Wasiliewską. Dziewczynka zatrzymała dorożkę przy początku Szóstej Linii i zeskoczyła na ziemię, z niepokojem oglądając się dokoła.

— Niech pan jedzie dalej; ja przyjdę, przyjdę! — powtarżała w strasznym niepokoju, błagając mnie, żebym nie szedł za nią. — Niech pan już odjeżdża, prędzej, prędzej!

Odjechałem. Ale przejechawszy kilka kroków bulwarem, odprawiłem dorożkę i wróciwszy na Szóstą Linię szybko przebiegłem na drugą stronę ulicy. Spostrzegłem ją; nie zdążyła jeszcze daleko odejść, chociaż szła bardzo prędko i ciągle się oglądała; nawet zatrzymała się na chwilę, żeby uważniej się przyjrzeć, czy idę za nią, czy nie. Ale ukryłem się w bramie i nie zauważyła mnie. Poszła dalej, a ja za nią, wciąż po drugiej stronie ulicy.

Ciekawość moja była pobudzona do najwyższego stopnia. Chociaż postanowiłem nie wchodzić za nią, ale na wszelki wypadek chciałem koniecznie zobaczyć dom, do którego wejdzie. Owładnęło mną ciężkie i dziwne wrażenie, podobne do tego, jakie wywarł na mnie w cukierni jej dziadek, kiedy umarł Azorek.