— Niech mi pani powie łaskawie — zacząłem — co się tu dzieje z tą dziewczynką i co z nią robi ta wstrętna baba. Niech pani nie myśli, że pytam tylko przez zwykłą ciekawość. Spotkałem tę dziewczynkę i z pewnych względów bardzo się nią interesuję.
— No, kiedy się pan interesuje, to najlepiej byłoby ją wziąć do siebie albo znaleźć dla niej jakieś miejsce — powiedziała kobieta jakby niechętnie, chcąc najwidoczniej odejść.
— Ale jeśli mnie pani nie objaśni, nie będę mógł nic zrobić. Mówiłem już, że nic o niej nie wiem. Czy to była sama Bubnowa, właścicielka domu?
— Tak. Właścicielka.
— W jaki sposób dziewczynka się u niej znalazła? Czy matka jej umarła?
— Właśnie w ten sposób się tu znalazła... Zresztą nie nasza to rzecz.
I ponownie chciała odejść.
— Niech pani będzie łaskawa, mnie to tak bardzo interesuje. Może będę mógł coś niecoś zrobić. Co to za dziewczynka? Kim była jej matka?
— Coś jakby cudzoziemka, przyjezdna; mieszkała u nas na dole; ale chora, umarła na suchoty.
— Była widać bardzo biedna, skoro mieszkała w suterenie?
— Och, biedna! Serce bolało, gdy się na nią patrzyło. My też ledwo-ledwo żyjemy, a i u nas zadłużyła się na sześć rubli przez te pięć miesięcy, które u nas była. Myśmy ją pochowali, mąż trumnę zrobił.
— A jakże to Bubnowa mówiła, że ją pochowała?
— Gdzie tam pochowała!
— A jakie jej nazwisko?
— Nawet wymówić się nie da — jakieś niemieckie.
— Smith?
— Nie, inaczej. Anna Trifonowna wzięła do siebie sierotę na wychowanie. Ale niedobre to jej wychowanie.
— Widocznie dla jakichś swoich celów wzięła sierotę?
— Nieładne ma tam ona sprawki — odpowiedziała kobieta w zamyśleniu, wahając się, czy mówić, czy nie. — Co nam do tego. Myśmy ludzie postronni.
— Lepiej byś trzymała język za zębami! — rozległ się za nami męski glos.
Mówił to człowiek już niemłody, w szlafroku i w kaftanie na szlafroku, wyglądający na rzemieślnika, mąż mojej rozmówczyni.
— E, panie, nie ma co o tym gadać; to nie nasze sprawy... — powiedział popatrzywszy na mnie z ukosa. — A ty już idź stąd! Do widzenia panu; myśmy trumniarze. Jeśli panu coś z naszego fachu potrzeba, to z największą przyjemnością... A poza tym nie mamy co ze sobą gadać...
Wyszedłem z tego domu zamyślony i głęboko wstrząśnięty. Nic nie mogłem zrobić, ale czułem, że ciężko mi będzie to tak pozostawić. Pewne słowa żony trumniarza szczególnie mnie zastanowiły. W tym kryło się coś złego; przeczuwałem to.
Szedłem opuściwszy głowę i rozmyślając, gdy nagle czyjś ostry głos zawołał na mnie po imieniu. Patrzę — stoi przede mną człowiek podchmielony, omal nie zataczający się, ubrany dość czysto, ale w obrzydliwym palcie i w zatłuszczonej czapce. Twarz bardzo znajoma. Zacząłem mu się przypatrywać. Mrugnął na mnie i uśmiechnął się ironicznie.
— Nie poznajesz?
ROZDZIAŁ PIĄTY
— A! To ty, Masłobojew! — zawołałem poznając dawnego kolegę szkolnego, jeszcze z gubernialnego gimnazjum — a to spotkanie!
— Tak, spotkanie! Sześć lat nie widzieliśmy się. Właściwie to spotkaliśmy się, ale ekscelencja nie raczył zauważyć. Przecież pan teraz został generałem, naturalnie od literatury!
Mówiąc to, szyderczo się uśmiechał.
— No, bracie, co to, to łżesz — przerwałem mu. — Po pierwsze, generał, choćby tylko od literatury, wygląda inaczej niż ja, a po wtóre, pozwól, że ci to powiem, rzeczywiście przypominam sobie, spotkałem cię dwa razy na ulicy, aleś ty sam widocznie mnie unikał, więc po cóż mam podchodzić, jeżeli widzę, że ktoś przede mną ucieka. I wiesz, co myślę? Gdybyś nie był wstawiony, to i teraz byś na mnie nie zawołał. Prawda? No, jak się masz! Bardzo, bardzo się cieszę, bracie, że się z tobą spotkałem.
— Naprawdę? A czy ja cię nie kompromituję moim... wyglądem? Zresztą nie ma co pytać o to; to drobiazg. Pamiętam, Wania, że z ciebie zawsze był byczy chłopak. Pamiętasz, jak dostałeś w skórę za mnie? Milczałeś, nie wydałeś mnie, a ja zamiast wdzięczności pokpiwałem z ciebie przez cały tydzień. Ej ty, duszo bez grzechu! Witaj, mój kochany, witaj! (Pocałowaliśmy się.) Chociaż już tyle lat wałęsam się sam dzień po dniu, ale przeszłości nie zapomniałem. A ty?
— Cóż ja, też sam jeden się wałęsam.
Długo patrzył na mnie z czułością, właściwą ludziom nadużywającym alkoholu. Zresztą poza tym był to człowiek dobry, "z kościami".
— Nie, Wania, ty nie to, co ja — rzekł wreszcie tonem tragicznym. — Przecież ja czytałem, czytałem, Wania, czytałem! Słuchaj, pomówimy sobie od serca! Śpieszy ci się?
— Śpieszę się i przyznam ci się — jestem bardzo rozstrojony z powodu pewnych spraw. Powiedz lepiej, gdzie mieszkasz.
— Powiem. Ale to nie będzie najlepsze. Powiedzieć ci, co jest najlepsze?
— No, co?
— O, to, co widzisz! — I wskazał mi szyld znajdujący się o dziesięć kroków od miejsca, na którym staliśmy. — Kawiarnia i restauracja, to znaczy po prostu knajpa, ale miejsce bardzo dobre. Uprzedzam cię, że lokal świetny, a wódka — szkoda mówić. Buzi dać! Piłem tu nieraz i wiem, że mi złej rzeczy nie ośmielą się podać. Znają Filipa Filipycza. Ja tu jestem Filipem Filipyczem. Co? Nie podoba ci się? Pozwól dokończyć. Teraz jest kwadrans na dwunastą, przed chwilą patrzyłem; no, akurat za dwadzieścia pięć dwunasta wypuszczę cię. A tymczasem zalejemy robaka. Dwadzieścia minut dla starego przyjaciela — dobra?
— Jeżeli tylko dwadzieścia, to zgoda... bo, mój drogi, jak Boga kocham, mam interesy...
— Dobrze. Ale pozwól, że ci dwa słowa powiem: wyglądasz tak, jakby cię niedawno rozgniewano, prawda?
— Prawda.
— Widzisz, zgadłem. Ja, mój drogi, teraz rzuciłem się na fizjonomikę. Też zajęcie. No, chodźmy, pogadamy. W ciągu dwudziestu minut łykniemy herbaty, spróbujemy brzozówki, potem gorzkiej, potem pomarańczówki, potem parfait amour, a potem jeszcze coś znajdziemy. Piję, bracie! Tylko w święta, przed nabożeństwem jestem trzeźwy. A ty możesz nawet nie pić. Mnie po prostu potrzeba ciebie. A jeśli wypijesz — okażesz szczególną szlachetność duszy. Chodźmy! Pogadamy o tym i owym i znów na dziesięć lat do widzenia. Ze mnie, Wania, nieodpowiedni kompan dla ciebie.
— No, nie gadaj tak dużo, lepiej chodźmy prędzej. Dwadzieścia minut twoje, a potem bywaj zdrów.
Do restauracji trzeba było iść po schodach z ganeczkiem na pierwsze piętro. Ale na schodach nagle zetknęliśmy się z dwoma mocno podchmielonymi gośćmi. Na nasz widok, zataczając się, ustąpili z drogi.
Jeden z nich był to jeszcze bardzo młody i młodzieńczo wyglądający chłopak, bez zarostu, z maleńkimi, zaledwie wysypującymi się wąsikami i o bardzo głupkowatym wyrazie twarzy. Ubrany był elegancko, ale jakoś śmiesznie: jak gdyby był w cudzym ubraniu, z drogimi pierścieniami na palcach, z kosztowną szpilką w krawacie i niesłychanie głupio uczesany, z jakimś kokiem. Bezustannie uśmiechał się i chichotał. Towarzysz jego miał lat około pięćdziesięciu, tłusty, pyzaty, w dość zaniedbanym ubraniu, też z wielką szpilką w krawacie, łysy, o pomarszczonej, pijackiej, ospowatej twarzy i w okularach na nosie, podobnym do guzika. Ta twarz miała wyraz zły i zmysłowy. Wstrętne, złe, podejrzliwe oczy, opłynięte tłuszczem, patrzyły jak przez szparki. Widocznie obaj znali Masłobojewa, ale tłuścioch przy spotkaniu z nami zrobił przykry, chociaż trwający tylko chwilę grymas, a młody zasłonił się jakimś uniżonosłodkim uśmiechem. Nawet zdjął kaszkiet, bo był w kaszkiecie.