— Przepraszam pana, Filipie Filipyczu — wybełkotał patrząc na niego przymilnie.
— A co?
— Przepraszam... to jest... tego... (prztyknął palcem w kołnierzyk). Tam siedzi Mitroszka. Jak się okazuje, Filipie Filipyczu, to podlec.
— Dlaczego?
— Tak już jest... A temu (tu wskazał gestem na swego towarzysza) w przeszłym tygodniu tenże sam Mitroszka w nieprzyzwoitym miejscu gębę śmietaną wymazał... hi, hi!
Towarzysz z gniewem trącił go łokciem w bok.
— A może tak z nami, Filipie Filipyczu, łaskawie kilka kolejek? U Dussota, co?
— Nie, teraz nie mogę — odpowiedział Masłobojew. — Mam interes.
— Hi, hi! I ja również mam interesik do pana... Towarzysz gniewnie trącił go łokciem.
— Później, później!
Masłobojew jakoś widocznie starał się na nich nie patrzeć. Lecz gdyśmy weszli do pierwszego pokoju, przez całą szerokość którego ciągnął się dość schludnie wyglądający bufet zastawiony zakąskami, nadziewanymi pierogami, racuchami i karafkami pełnymi różnokolorowych nalewek — szybko zaprowadził mnie w kąt i powiedział:
— Młody — to syn kupca, Sizobriuchow, który po ojcu, handlarzu zbożem, dostał pół miliona i teraz hula. Jeździł do Paryża, puścił tam ogromne pieniądze, może puściłby wszystko, ale po dziadku otrzymał drugi spadek i wrócił z Paryża; no i tutaj puszcza resztki. Za rok, ma się rozumieć, pójdzie z torbami. Głupi jak gęś — włóczy się po najlepszych restauracjach, piwnicach i szynkach, i po aktorkach; chciał się dostać do huzarów, niedawno złożył podanie. Drugi, starszy, to Archipow, też coś w rodzaju kupca albo zarządzającego, włóczył się po arendach, bestia, szelma, obecny towarzysz Sizobriuchowa, Judasz i Falstaff zarazem, dwukrotny bankrut, wstrętny rozpustnik, z różnymi zwyrodnieniami. Wiem nawet o pewnej sprawie karnej, z której się wykręcił. Poniekąd jestem zadowolony, żem go tu spotkał, czekałem na niego... Archipow, ma się rozumieć, skubie Sizobriuchowa. Zna dużo różnych spelunek i dlatego jest bardzo cenny dla podobnych durniów. Ja już dawno ostrzę na niego zęby. Zęby ostrzy na niego i Mitroszka, ten oto zuchowaty chłopak w bogatym kaftanie, który stoi koło okna i ma twarz Cygana. Handluje końmi, zna wszystkich tutejszych huzarów. Oszust taki, że w twoich oczach zrobi fałszywy pieniądz, a ty mu pomimo to rozmienisz, chociaż wszystko widziałeś. W tym kaftanie, co prawda aksamitnym, podobny jest do slowianofila (według mnie bardzo mu z tym do twarzy), a ubierz go teraz we frak piękny i wszystko co należy, zaprowadź do klubu angielskiego i zaprezentuj jako ordynata hrabiego Barabanowa, to go tam przez dwie godziny będą brali za hrabiego — i w wista zagra, i mówić będzie po hrabiowsku, i nikt się nie domyśli — wszystkich nabierze. Smutny będzie jego koniec. Otóż ten Mitroszka ostrzy zęby na grubasa, bo u niego teraz kuso, a grubas odbił mu Sizobriuchowa, dawnego przyjaciela, którego nie zdążył jeszcze oskubać, Coś w tym musi być, że oni się teraz spotkali w restauracji. Ja nawet wiem co i domyślam się, że nikt inny, tylko Mitroszka dał mi znać, że Archipow z Sizobriuchowem będą tutaj i że włóczą się po tych lokalach, mając jakieś nieczyste sprawy na myśli. Chcę wykorzystać nienawiść Mitroszki do Archipowa, bo mam po temu powody i właściwie dlatego tutaj przyszedłem. Ale przed Mitroszka nie chcę się zdradzić i ty też mu się zbytnio nie przyglądaj. A kiedy będziemy stąd wychodzić, z pewnością sam do mnie podejdzie i powie to, co mi trzeba... A teraz chodźmy, Wania, o tutaj, do tego pokoju, widzisz? Hej, Stiepan! — ciągną) dalej, zwracając się do usługującego — wiesz, co mi potrzeba?
— Tak jest.
— I przyniesiesz?
— Tak jest.
— No, to przynoś. Siadaj, Wania. Co mi się tak przyglądasz? Widzę przecież, że mi się przyglądasz. Dziwisz się? Nie dziw się. Wszystko się człowiekowi może zdarzyć, nawet to, co mu się nigdy nie śniło, a szczególnie wtenczas... no choćby wtenczas, kiedyśmy razem wkuwali Korneliusza Neposa. Ot co, Wania, o jednym nie wątp nigdy: Masłobojew, chociaż zszedł na manowce, serce ma to' samo, zmieniły się tylko okoliczności. Jestem brudny, ale nie brudniejszy od innych. I doktorem miałem zostać, i na nauczyciela ojczystej literatury szykowałem się, i o Gogolu napisałem artykuł, i poszukiwaczem złota chciałem być, i miałem się żenić — chciałaby dusza do raju — i o na się zgadzała, chociaż w domu taki dostatek, że kot umarłby z głodu. Nawet miałem sobie do ślubu całe buty pożyczyć, bo sam miałem już od półtora roku dziurawe... No i nie ożeniłem się. Ona wyszła za nauczyciela, a ja zacząłem pracować w biurze, nie w biurze handlowym, po prostu w biurze. Ale wszystko się pokiełbasiło. Lata upłynęły, a ja, chociaż nie pracuję, ale pieniążki robię powoli; łapówki biorę i walczę o prawdę. Zuch do kluch, a od kaszy nikt mnie nie odstraszy. Interesy moje mają charakter raczej dyskretny... no, rozumiesz ?
— Jesteś detektywem czy czymś w tym rodzaju?
— Nie, nie detektywem, zajmuję się pewnymi sprawami po części oficjalnie, po części z własnego powołania. Ot co, Wania, piję wódkę. A ponieważ rozumu swego nigdy nie mogłem przepić, znam dobrze moją przyszłość. Za późno! Murzyn nie zbieleje od białego mydła. Powiem ci tylko jedno: gdyby we mnie nie budził się jeszcze od czasu do czasu człowiek, nie podszedłbym dziś do ciebie. Masz rację; spotkałem cię wiele razy, chciałem podejść, alem nie śmiał. Odkładałem do następnego razu. Nie jestem wart ciebie. Prawdę powiedziałeś, podszedłem do ciebie tylko dlatego, że jestem pijany. Wszystko to zresztą głupstwo i nie będziemy już mówić o mnie. Mówię o twoim pierwszym dziecięciu. Kiedy przeczytałem, o małom nie został porządnym człowiekiem. Ledwo, ledwo, ale się rozmyśliłem i postanowiłem zostać nieporządnym. Takie to są sprawy.
Opowiadał jeszcze dużo. Był coraz bardziej pijany i zaczął się szalenie rozczulać, niemal do łez. Masłobojew był zawsze dzielnym chłopcem, ale zawsze kutym na cztery nogi i jakoś nad wiek rozwiniętym; sprytny, chytry, troszkę intrygant, jeszcze za czasów szkolnych, lecz w gruncie rzeczy człowiek nie pozbawiony serca; człowiek zgubiony. Ludzi takich wśród Rosjan jest dużo. Mają często wielkie zdolności, ale to wszystko bywa u nich tak splątane, a przy tym mogą postępować świadomie wbrew sumieniu z powodu swych słabości i nie dość, że zawsze giną, ale z góry wiedzą o swej zgubie, Masłobojew, między innymi, utonął w wódce.
— Jeszcze słówko, mój drogi — ciągnął dalej. — Słyszałem, jak twoja sława rozbrzmiała z początku głośno; czytałem później krytyki (czytałem naprawdę; myślisz może, że już nic nie czytam?); spotykałem cię później w kiepskim, zabłoconym obuwiu, bez kaloszy, w pogniecionym kapeluszu i domyśliłem się coś niecoś. W dziennikarstwie teraz pracujesz?
— Tak.
— To znaczy, żeś został szkapą dorożkarską.
— Czymś w tym rodzaju.
— No, to ja ci na to, braciszku, ot co powiem: lepiej pić! Urżnę się, położę na kanapie (a mam świetną kanapę, ze sprężynami) i myślę sobie na przykład, że jestem jakimś Homerem albo Dantem, albo jakimś Fryderykiem Barbarossą — przecież wszystko można sobie wyobrazić. No, a ty nie możesz sobie wyobrazić, że jesteś Dantem albo Fryderykim Barbarossą, po pierwsze dlatego, że chcesz być sam sobą, a po drugie dlatego, że wszelkie życzenia są ci wzbronione, bo jesteś szkapą dorożkarską. Ja. mam wyobraźnię, a ty — rzeczywistość. Powiedz no szczerze i po prostu, po bratersku (jak nie, to na dziesięć lat skrzywdzisz mnie i poniżysz) — czy nie potrzeba ci pieniędzy? Mam. Nie wzdragaj się. Weź pieniądze, zapłać swoim przedsiębiorcom, zrzuć jarzmo, później zapewnij sobie cały rok życia i zabierz się do ukochanej idei, pisz wielkie dzieło! No? Co na to powiesz?