Naturalnie zaczęliśmy rozmawiać o wczorajszym wieczorze. Uderzyło mnie szczególnie to, że książę sprawił na nas obojgu takie samo wrażenie: jej się zdecydowanie nie podobał, o wiele bardziej niż wczoraj. I kiedyśmy roztrząsali każdy szczegół jego wczorajszej wizyty, Natasza powiedziała nagle:
— Słuchaj, Wania, przecież to zawsze tak bywa, że jeżeli się ktoś z początku nie podoba, to wróżba, że prawie na pewno będzie się podobał później. W każdym razie, ze mną zawsze tak było.
— Daj Boże, żeby tak było. Zresztą powiem ci, co o tym myślę ostatecznie: rozważyłem wszystko i doszedłem do wniosku, że książę może ma na myśli jakieś jezuickie intrygi, ale na wasz ślub zgadza się naprawdę i poważnie.
Natasza zatrzymała się na środku pokoju i surowo spojrzała na mnie. Twarz jej się zmieniła; nawet wargi z lekka zadrżały.
— W takim razie, jakżeby mógł intrygować i... kłamać? — zapytała z dumnym zdziwieniem.
— Oczywiście — przytaknąłem czym prędzej.
— Naturalnie, że nie kłamał. Sądzę, że nawet nie warto o tym myśleć. Nie można odnaleźć nawet pozoru jakiejś intrygi. I w końcu, czymże ja jestem w jego oczach, żeby do tego stopnia naigrawać się ze mnie? Czyż człowiek jest zdolny do sprawienia takiej krzywdy?
— Naturalnie, naturalnie! — potakiwałem, ale w duszy pomyślałem sobie: "Ty pewnie, moje biedactwo, o tym tylko myślisz chodząc po pokoju i może jeszcze bardziej wątpisz niż ja,"
— Ach, tak bym chciała, żeby on jak najprędzej wrócił! — powiedziała. — Cały wieczór chciał przesiedzieć u mnie i wtedy... Widocznie ważne sprawy, skoro wszystko rzucił i wyjechał. Czy wiesz jakie, Wania? Nie słyszałeś czegoś o tym?
— Bóg go raczy wiedzieć. Przecież on ciągle robi pieniądze. Słyszałem, że bierze udział w jakiejś dostawie, tutaj, w Petersburgu. Przecież my, Nataszo, na interesach nie znamy się nic a nic.
— Ma się rozumieć, że się nie znamy. Alosza mówił o jakimś wczorajszym liście.
— Widać jakaś wiadomość. Alosza był u ciebie?
— Był.
— Wcześnie?
— O dwunastej; lecz przecież on długo sypia. Posiedział trochę. Wypędziłam go do Katarzyny Fiodorowny; przecież tak nie można, Wania.
— A sam się tam nie wybierał?
— Sam się wybierał również...
Chciała coś jeszcze dodać, lecz zamilkła. Patrzyłem na nią z oczekiwaniem. Twarz jej była smutna. Chciałem jej zadać pytania, ale ona czasem bardzo nie lubiła pytań.
— To dziwny chłopiec — rzekła wreszcie z lekkim grymasem i jakby starając się nie patrzeć na mnie.
— A co? Widocznie musiało coś zajść między wami?
— Nie, nic nie zaszło, tak sobie... Był nawet dosyć miły. Tylko że...
— Teraz wszystkie jego niepokoje i troski skończyły się — rzekłem.
Natasza spojrzała na mnie uważnie i badawczo. Chciała może powiedzieć: "Dawniej również nie miał zbyt wiele trosk i niepokojów." Ale wydało jej się, że moje słowa zawierają właśnie taką samą myśl. Nadąsała się.
Zresztą wkrótce stała się znowu miła i uprzejma. Tym razem była jakoś nadzwyczajnie łagodna. Przesiedziałem u niej więcej niż godzinę. Była bardzo zaniepokojona. Książę ją przestraszył. Z pewnych jej pytań wywnioskowałem, że chciałaby bardzo dowiedzieć się z pewnością, jakie wrażenie zrobiła wczoraj na księciu. Czy postępowała tak, jak należało? Czy nie zanadto silnie wyraziła swą radość? Czy nie była zbyt drażliwa? Lub też odwrotnie: zanadto pobłażliwa? Co on mógł sobie pomyśleć! Byle jej nie wyśmiał! Byle nie poczuł dla niej pogardy! Na samą tę myśl policzki jej zapałały.
— Czy warto się tak przejmować tym, że zły człowiek może sobie coś pomyśleć? A niech sobie myśli! — powiedziałem.
— Dlaczego on ma być zły? — zapytała. Natasza była podejrzliwa, ale serce miała czyste i charakter szczery. Jej podejrzliwość pochodziła z czystego źródła. Była dumna, szlachetnie dumna i nie mogłaby znieść, gdyby to, co ponad wszystko stawiała, zostało w jej oczach oddane na pośmiewisko. Na pogardę człowieka podłego odpowiedziałaby naturalnie tylko pogardą, jednak bolałoby ją serce z powodu wyśmiania tego, co uważała za świętość, bez względu na to, kto by się wyśmiewał. To pochodziło nie z braku hartu. Częściowo przyczyną tego była zbyt mała znajomość świata, małe obycie z ludźmi, zamknięcie się w swoim kącie. Całe życie spędziła w swoim kąciku, prawie nie opuszczając go. I wreszcie, była w niej silnie rozwinięta właściwość ludzi najpoczciwszych, odziedziczona może po ojcu — przecenianie człowieka, uparte mniemanie o kimś, że jest lepszy niż w istocie, wyolbrzymianie jego dodatnich cech. Takim ludziom ciężko się później rozczarowywać, tym ciężej, jeśli mają poczucie własnej winy. Po co spodziewali się więcej, niż można otrzymać? A takich ludzi co chwila czekają podobne rozczarowania. Najlepiej jeszcze, jeżeli siedzą spokojnie w swoich kącikach i nie wychodzą na świat; zauważyłem nawet, że istotnie lubią swoje kąty, i to do tego stopnia, że nawet dziczeją w nich. Zresztą Natasza zniosła wiele nieszczęść i wiele upokorzeń. Była to już istota chora i nie można jej oskarżać, jeżeli moje słowa zawierają oskarżenie.
Ale śpieszyło mi się i wstałem zabierając się do wyjścia. Zdumiała się i omal nie rozpłakała dlatego, że wychodzę, chociaż przez cały czas, kiedy byłem u niej, nie okazywała mi żadnej szczególnej uprzejmości, przeciwnie, była nawet jakby nieco chłodniejsza wobec mnie niż zazwyczaj. Gorąco ucałowała mnie i jakoś przeciągle popatrzyła mi w oczy.
— Słuchaj — powiedziała — Alosza był dzisiaj bardzo śmieszny i nawet mnie zdziwił. Był bardzo miły, na pozór bardzo uradowany, ale taki motylkowaty, taki-laluś, ciągle się przed lustrem mizdrzył. On już teraz jakoś za bardzo bez ceremonii... i niedługo siedział. Wyobraź sobie: przyniósł mi cukierki!
— Cukierki? Cóż, to bardzo miły i dobroduszny postępek. Ach, jacy wy jesteście! Zaczynacie się obserwować wzajemnie, . szpiegować, studiować nawzajem swoje twarze, wyczytywać z nich tajne myśli (których zupełnie nie rozumiecie). Alosza to jeszcze pół biedy. Wesoły sztubak, jakim był dawniej. Ale ty, ty!
Zawsze kiedy Natasza zmieniała ton i zwracała się do mnie bądź ze skargą na Aloszę, bądź celem rozstrzygnięcia jakichś drażliwych wątpliwości, bądź z sekretem lub życzeniem, które powinienem był zrozumieć od pierwszego słowa — zawsze wtedy patrzyła na mnie jak gdyby z pozycji obronnej, a zarazem jak gdyby prosząc, bym rozstrzygnął tak, aby jej się lżej zrobiło na sercu. Pamiętam również, że ja w takich razach wybierałem surowy i ostry sposób mówienia, jakbym robił komuś wymówki. Robiłem to jakby nieumyślnie, ale udawało mi się zawsze. Moja surowość i powaga były na miejscu, wydawały się bardziej autorytatywne, a przecież niekiedy człowiek czuje wewnętrzną potrzebę, aby go ktoś zwymyślał. Przynajmniej Natasza odchodziła niekiedy zupełnie pocieszona.
— Nie, widzisz, Wania — ciągnęła trzymając rękę na moim ramieniu i oczyma szukając czegoś w moich oczach — wydało mi się, że był jakiś za mało zainteresowany tym wszystkim... wydał mi się już taki mari [mąż] — wiesz, jak człowiek od dziesięciu lat żonaty, ale jeszcze tkliwy dla żony. Czy to nie za wcześnie... Ja mu mówię, a on nie słucha albo też zagaduje o czym innym — wiesz, to wstrętne wielkoświatowe przyzwyczajenie, od któregośmy starali się go oduczyć. Słowem, był taki... nawet jak gdyby chłodny... Ale, co ja opowiadam!... znów zaczęłam o tym! Jacy my wszyscy jesteśmy wymagający, kapryśni, despotyczni! Teraz dopiero widzę. Trudno nam wybaczyć zwykłą zmianę wyrazu twarzy, a przecie Bóg wie jakie mogły być powody tej zmiany. Masz słuszność, Wania, żeś mi to zarzucał! Tylko ja tu jestem winna! Sami przyczyniamy zgryzot i jeszcze się skarżymy... Dziękuję ci, pocieszyłeś mnie zupełnie. Ach, gdyby tak dzisiaj przyjechał! Ale po co? Może będzie się gniewał za dawniejsze.