— Czy to ludzie tak robią? — ryknął Masłobojew na całe gardło. — I jeszcze do Dussota zaprasza!
— Filipie Filipyczu, zrobi nam pan ten zaszczyt...-wybąkał Sizobriuchow, z uszczęśliwioną miną podnosząc się na powitanie.
— Pijesz?
— Niech pan wybaczy.
— Nie usprawiedliwiaj się, tylko zapraszaj gości. Przyjechaliśmy się pobawić z tobą. Przywiozłem ci nowego gościa: przyjaciel!
Masłobojew wskazał na mnie.
— Bardzo mi przyjemnie, że pan zaszczycił... Hi, hi!
— Patrzcie państwo, i to się nazywa szampan! Podobne to do skisłego barszczu.
— Pan mnie obraża!
— Widać, że u Dussota nie śmiesz się nawet pokazać; i jeszcze zaprasza!
— On dopiero co opowiadał, że był w Paryżu — podchwyciła żona oficera. — Widać łże.
— Fiedosjo Titowno, niech pani mnie nie obraża. Byłem. Jeździłem.
— No, taki cham, i w Paryżu miałby być!
— Byłem. Miałem na to, łaskawa pani. Myśmy tam z Karpem Wasiłiczem zadawali tonu. Karpa Wasilicza raczy pani znać?
— A po co mam znać twojego Karpa Wasilicza?
— Ano tak... przez politykę. A myśmy tam z nim w miasteczku Paryżu u madame Joubert rozbili tremo angielskie.
— Coście rozbili?
— Tremo. Tremo było na całą ścianę, aż do sufitu sięgało; a Karp Wasilicz był tak pijany, że z madame Joubert zaczął mówić po rosyjsku. Stał obok tremo i oparł się łokciem. A Joubertowa krzyczy do niego po swojemu: "Tremo kosztuje siedemset franków (po naszemu frank — dwadzieścia pięć kopiejek), rozbijesz!" On śmieje się i patrzy na mnie; ja siedzę naprzeciwko, na kanapie, a ze mną piękność, i to nie taka, jak ta tutaj morda, ale z kokiem — piękność całą gębą, a on krzyczy: "Stiepanie Tierienticzu, hej, Stiepanie Tierienticzu! Po połowie, dobra?" Ja mówię: "Dobra!" Jak nie wyrżnie pięścią w tremo — dzyń! Tylko kawałki się posypały. Joubertowa zapiszczała i do pyska mu się dobiera: "A ty, zbóju, co wyprawiasz?" (po swojemu, ma się rozumieć). A on jej na to: "Ty, powiada, madame Joubert, bierz pieniądze, a moim obyczajom się nie sprzeciwiaj!" — i zaraz jej sześćset pięćdziesiąt franków odwalił. Pięćdziesiąt franków utargowali-śmy.
W tej chwili straszny, rozdzierający krzyk rozległ się gdzieś spoza drzwi, w drugim lub trzecim pokoju od tego, w którym znajdowaliśmy się. Drgnąłem i także krzyknąłem. Poznałem ten krzyk: to był głos Heleny. Zaraz po tym żałosnym krzyku rozległy się inne okrzyki, wymysły, szamotanie i wreszcie niewątpliwe, donośne, wyraźne uderzenie dłonią po twarzy. To prawdopodobnie Mitroszka załatwiał swoje. Nagle drzwi się gwałtownie otwarły i Helena, blada, z błędnymi oczami, w białej, muślinowej, lecz całkiem zmiętej i poszarpanej sukni, ze starannie uczesanymi, lecz zwichrzonymi, jakby w walce, włosami, wpadła do pokoju. Stałem naprzeciwko drzwi: podbiegła prosto do mnie i objęła mnie rękami. Wszyscy wstali w popłochu. Na jej widok rozległy się piski i krzyki. Zaraz za nią zjawił się w drzwiach Mitroszka, wlokąc za włosy swego grubego nieprzyjaciela w bardzo żałosnym stanie. Dowlókł go do progu i wrzucił do nas do pokoju.
— Oto on, bierzcie go! — wyrzekł Mitroszka zadowolonym tonem.
— Słuchaj — powiedział Masłobojew, spokojnie podszedłszy do mnie i trąciwszy mnie w ramię — bierz naszą dorożkę, bierz dziewczynkę i jedź do siebie, a tutaj nie masz co robić. Jutro załatwimy resztę.
Nie potrzebował mi tego powtarzać. Chwyciwszy Helenę za rękę, wyprowadziłem ją z tej spelunki. Już nie wiem, jak się to tam zakończyło. Nikt nas nie zatrzymywał: gospodyni była przerażona. Wszystko to zaszło tak prędko, że nie mogła niczemu przeszkodzić. Dorożka czekała na nas i po dwudziestu minutach znalazłem się już u siebie.
Helena była na pół żywa. Rozpiąłem haftki jej sukienki, opryskałem ją wodą i ułożyłem na kanapie. Zaczynała się gorączka. Patrzyłem na jej bladą twarzyczkę, na bezbarwne usta, niezmiernie starannie uczesane i wypomadowane czarne włosy, opadające teraz na bok, na całą jej toaletę, na ocalałe gdzieniegdzie różowe wstążeczki zdobiące suknię i zrozumiałem ostatecznie całą tę wstrętną historię. Biedaczka! Było jej coraz gorzej. Nie odchodziłem od niej ani na chwilę i postanowiłem nie iść do Nataszy tego wieczora. Czasem Helena podnosiła swoje długie rzęsy i wpatrywała się we mnie przeciągle, uparcie, jakby mnie poznawała. Późno w nocy, około pierwszej, zasnęła. Spałem obok niej na podłodze.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Wstałem bardzo wcześnie. Przez całą noc budziłem się prawie co pół godziny, podchodziłem do mojego biednego gościa i uważnie się jej przypatrywałem! Miała gorączkę i trochę bredziła. Ale nad ranem mocno zasnęła. "Dobry znak" — pomyślałem, ale obudziwszy się rano, postanowiłem czym prędzej, póki biedactwo jeszcze spało, pobiec po doktora. Znałem pewnego doktora, dobrodusznego staruszka, starego kawalera, mieszkającego od niepamiętnych czasów na Władi-mirskiej, ze swoją gospodynią, Niemką. Do niego też poszedłem. Obiecał przyjść do mnie o dziesiątej. Byłem u niego o ósmej. Miałem wielką ochotę wpaść po drodze do Masłobojewa, ale się rozmyśliłem; pewnie jeszcze spał po wczorajszym, a przy tym Helena mogła się obudzić i może nie widząc mnie przestraszyłaby się, że jest w moim mieszkaniu. W swym chorobliwym stanie mogła zapomnieć, jak, kiedy i w jaki sposób znalazła się u mnie.
Obudziła się w chwili, gdy wchodziłem do pokoju. Podszedłem do niej i ostrożnie zapytałem, jak się czuje. Nie odpowiedziała, ale bardzo długo i przenikliwie patrzyła na mnie swoimi wyrazistymi, czarnymi oczami. Z jej spojrzenia wydało mi się, że wszystko rozumie i jest zupełnie przytomna. Nie odpowiadała mi zaś może z przyzwyczajenia. I wczoraj, i trzy dni temu, kiedy przychodziła do mnie, na niektóre moje pytania nie odparła ani słowa, tylko zaczynała nagle patrzeć mi w oczy swym upartym, przeciągłym spojrzeniem, w którym, obok zdumienia i dzikiej ciekawości, była jeszcze jakaś dziwna duma. Teraz zaś zauważyłem w jej spojrzeniu surowość, a nawet jakby nieufność. Położyłem rękę na jej czole, żeby się przekonać, czy ma gorączkę, ale ona milcząco i spokojnie swoją drobną rączką odsunęła moją dłoń i odwróciła się ode mnie twarzą do ściany. Odszedłem, żeby jej nie niepokoić.
Miałem duży, miedziany imbryk. Używałem go już dawno zamiast samowara i gotowałem w nim wodę. Drzewo miałem, stróż przynosi mi je od razu na pięć dni. Napaliłem w piecu, przyniosłem wody i nastawiłem imbryk. Na stole przygotowałem nakrycie do herbaty. Helena odwróciła się w moją stronę i patrzyła na wszystko z ciekawością. Zapytałem ją, czy czegoś nie chce. Lecz odwróciła się znowu i nic nie odpowiedziała.
"Czyżby się na mnie gniewała? — pomyślałem sobie. — Dziwna dziewczynka!"
Mój staruszek doktor przyszedł według zapowiedzi o dziesiątej. Obejrzał chorą z niemiecką pedanterią i dodał mi otuchy, mówiąc, że chociaż jest trochę gorączki, ale wyraźnego niebezpieczeństwa nie ma. Dodał, iż chora musi mieć inną stałą chorobę, coś w rodzaju wady serca, "ale ta sprawa będzie wymagała specjalnej obserwacji, teraz zaś nic jej nie grozi". Przepisał jakieś lekarstwo i jakieś proszki, bardziej dla zwyczaju, niż z potrzeby, i zaraz zaczął mnie rozpytywać, w jaki sposób dziewczynka znalazła się u mnie. Jednocześnie oglądał ze zdziwieniem moje mieszkanie. Ten staruszek był wielkim paplą.
Zachowanie się Heleny uderzyło go; wyrwała mu rękę, gdy badał jej puls, i nie chciała pokazać języka. Na pytania nie odpowiadała ani słowa, lecz cały czas patrzyła na ogromny order św. Stanisława, wiszący na jego piersi.
— Musi ją bardzo boleć głowa — zauważył staruszek — ale jak ona patrzy, jak ona patrzy!
Nie uważałem za potrzebne opowiadać mu o Helenie i wymówiłem się tym, iż to bardzo długa historia.