Nataszę, wbrew oczekiwaniu, zastałem znów samą i, dziwna rzecz, wydało mi się, że wcale nie była tak ucieszona moim przyjściem jak wczoraj, jak gdybym jej w czymś przeszkodził czy rozgniewał. Na pytanie moje: czy Alosza przychodził, odpowiedziała:
— Przychodził, ma się rozumieć, ale na krótko. Obiecał być wieczorem — dodała w zamyśleniu.
— A wczoraj wieczorem był?
— N-nie. Zatrzymano go — dodała pośpiesznie. — No cóż, Wania, jak twoje sprawy?
Spostrzegłem, że chce jakoś zatuszować naszą rozmowę, przerzucić na inny temat. Przyjrzałem się jej uważniej: była najwidoczniej rozstrojona. Przy tym, zauważywszy, że ją bacznie obserwuję, nagle bystro i jakoś gniewnie spojrzała na mnie, i to z taką siłą, jakby chciała mnie sparzyć tym spojrzeniem. "Znów ma zmartwienie — pomyślałem — tylko mi nie chce powiedzieć."
W odpowiedzi na jej pytanie o moje sprawy opowiedziałem całą historię Heleny, ze wszystkimi szczegółami. Moje opowiadanie nadzwyczajnie ją zainteresowało, a nawet wzruszyło.
— Mój Boże! Jak mogłeś ją zostawić samą, chorą! — zawołała.
Wyjaśniłem, że miałem zamiar zupełnie dziś do niej nie przyjść, ale myślałem, że się na mnie rozgniewa i że może jej będę na coś potrzebny.
— Potrzebny — powiedziała do siebie, zamyślając się nad czymś — potrzebny to może i jesteś, ale lepiej już innym razem. Byłeś u rodziców?
Opowiedziałem jej.
— Tak. Bóg raczy wiedzieć, jak ojciec przyjmie teraz te wszystkie wiadomości. A zresztą, co tu jest do przyjęcia...
— Jak to, co jest do przyjęcia? — zapytałem. — Taki przełom!
— Ano tak... Dokądże to on znowu poszedł? Wtedy myśleliście, że był u mnie. Wiesz, jeżeli będziesz mógł, przyjdź do mnie jutro. Może coś ci powiem... Ale mam wyrzuty sumienia, niepokojąc cię; a teraz poszedłbyś lepiej do domu, do swojej pupilki. Już minęły dwie godziny od czasu, jak wyszedłeś z domu?
— Minęły. Do widzenia, Nataszo! No, a jaki był dziś Alosza dla ciebie ?
— No cóż Alosza, nic... Dziwię się nawet twojej ciekawości.
— Do widzenia, moja droga.
— Do widzenia.
Podała mi rękę jakoś niedbale i nie odpowiedziała na moje ostatnie, pożegnalne spojrzenie. Wyszedłem od niej, nieco zdziwiony. "A zresztą — pomyślałem sobie — przecież ma nad czym się namyślać. To nie żarty. A jutro sama mi wszystko opowie."
Smutny wróciłem do domu i byłem strasznie zdziwiony wszedłszy do pokoju. Było ciemno. Helena siedziała na kanapie, opuściwszy głowę na piersi, jak gdyby pogrążona w głębokiej zadumie. Na mnie nawet nie spojrzała. Podszedłem do niej. Szeptała coś cicho do siebie. "Czy aby znowu nie majaczy?" — pomyślałem.
— Co ci jest? — zapytałem siadając obok niej i obejmując ją ramieniem.
— Chcę iść stąd... Wolę iść do niej — rzekła nie podnosząc głowy.
— Gdzie? Do kogo? — zapytałem zdziwiony.
— Do niej, do Bubnowej. Ona ciągle mówi, że jestem jej winna dużo pieniędzy, że mamusię pochowała za swoje pieniądze... Nie chcę, żeby ona wymyślała na mamusię... Chcę u niej pracować i wszystko odrobić... Wtedy odejdę sama. A teraz znowu do niej pójdę.
— Uspokój się, do niej iść nie można — mówiłem. — Ona cię zamęczy, ona cię zgubi...
— Niech zgubi, niech zamęczy — gorąco podchwyciła Helena — nie ja pierwsza. Inne, lepsze ode mnie, też się męczą. Mówiła mi to na ulicy żebraczka. Jestem biedna i chcę zostać biedna. Cale życie. Tak mi kazała mama umierając. Ja będę pracować... Nie chcę nosić tej sukni...
— Jutro kupię ci inną. I książki twoje ci przyniosę. Będziesz u mnie mieszkać. Nie oddam cię nikomu, póki sama nie zechcesz. Uspokój się.
— Najmę się do roboty.
— Dobrze, dobrze. Tylko się uspokój. Połóż się, zaśnij!
Lecz biedna dziewczynka zalała się łzami. Stopniowo płacz jej przeszedł w łkanie. Nie wiedziałem, co począć: podawałem wodę, zwilżałem jej skronie, głowę. Wreszcie opadła na kanapę zupełnie wyczerpana i rozpoczęły się gorączkowe dreszcze. Otuliłem ją, czym mogłem, i zasnęła, lecz niespokojnie, co chwila wzdrygając się i budząc. Pomimo iż tego dnia chodziłem niewiele, byłem straszliwie znużony i postanowiłem położyć się możliwie najwcześniej. Męczące troski roiły się w mej głowie. Przeczuwałem, iż z tą dziewczynką będzie dużo kłopotu. Lecz więcej jeszcze troski przysparzała mi Natasza i jej sprawy. W ogóle, pamiętam teraz jeszcze, iż rzadko kiedy byłem w tak ciężkim nastroju, jak w tę nieszczęsną noc.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Obudziłem się chory, późno, około dziesiątej. Miałem zawroty i ból głowy. Spojrzałem na posłanie Heleny: było puste. Równocześnie doszły mnie jakieś szmery z pokoju na prawo, jak gdyby ktoś miotłą zamiatał podłogę. Wyszedłem popatrzeć. Helena trzymała w jednej ręce miotłę, a drugą podtrzymywała swoją strojną sukienkę, której nie zdejmowała od owego wieczoru, i zamiatała podłogę. Drzewo, przygotowane do pieca, było złożone w kąciku; stół był wytarty, imbryk wyczyszczony; słowem, Helena gospodarowała.
— Słuchaj! — zawołałem — któż ci każe zamiatać podłogę? Ja nie chcę tego, jesteś chora; czyś ty przyszła do mnie na służbę?
— A któż tu będzie podłogę zamiatał? — odpowiedziała prostując się i patrząc mi w oczy. — Teraz nie jestem chora.
— Ale ja ciebie wziąłem nie do roboty. Czyżbyś się bała, że będę ci robił wymówki, jak Bubnowa, że u mnie za darmo żyjesz? I skądżeś wzięła tę wstrętną miotłę? Ja nie miałem miotły — dodałem patrząc na nią ze zdziwieniem.
— To moja miotła. Ja ją sama tutaj przyniosłam. Ja i dziadkowi tutaj zamiatałam podłogę. A miotła od tego czasu leżała tutaj pod piecem.
Wróciłem do pokoju, zamyślony. Może się myliłem, ale zdawało mi się, że jej ciążyła moja gościnność i chciała mi w jakikolwiek sposób dowieść, że nie mieszka u mnie za darmo. "W takim razie, cóż to za uparty charakter!" — pomyślałem. Po chwili weszła i ona i milcząc usiadła na swoim wczorajszym miejscu, na kanapie, przypatrując mi się badawczo. Tymczasem nastawiłem imbryk, zaparzyłem herbatę i podałem jej z kawałkiem białego chleba. Przyjęła w milczeniu i bez sprzeciwu. Całą dobę prawie nic nie jadła.
— O, i ładną sukienkę zabrudziłaś miotłą — powiedziałem zauważywszy duży, brudny pas z dołu jej sukienki.
Popatrzyła na siebie i nagle, ku memu najwyższemu zdumieniu, odstawiła filiżankę, powoli, z zimną krwią ujęła w obie dłonie muślinową sukienkę i jednym zamachem rozdarła ją od góry do dołu. Zrobiwszy to, milcząc skierowała na mnie swoje uparte błyszczące spojrzenie. Twarz jej była blada.
— Co robisz, Heleno? — zawołałem, pewny, iż mam do czynienia z obłąkaną.
— To nie jest ładna suknia — powiedziała dławiąc się prawie ze wzruszenia. — Dlaczego pan powiedział, że to ładna suknia? Ja nie chcę jej nosić! — krzyknęła nagle, zrywając się z miejsca. — Ja ją drę. Ja nie prosiłam jej, by mnie stroiła. Stroiła mnie sama, gwałtem. Podarłam już jedną — i tę podrę. Podrę, podrę, podrę!