Выбрать главу

— Ja tylko tak powiedziałem: Anglik, dla porównania, a ty zaraz chwytasz za słowo. Działo się to w mieście Santa-fé-de Bogotá, a może i w Krakowie, ale najprawdopodobniej w Furstentum [księstwie] Nassau, tym samym, co na wodzie selcerskiej piszą, właśnie Nassau; wystarczy? No więc książę pannę uwiódł i uprowadził od ojca, przy czym na życzenie księcia panna zabrała ze sobą niektóre dokumenciki. Przecież zdarza się taka miłość, Wania! Tful Mój Boże, a przecież dziewczyna była uczciwa, szlachetna, wzniosła! Co prawda, może nie bardzo się znała na dokumentach. Jedno jej nie dawało spokoju: że ojciec ją przeklnie. Książę i na to znalazł sposób; dał jej formalnie prawne zobowiązanie, że się z nią ożeni. W ten sposób upewnił ją, że wyjadą tylko na jakiś czas, na przejażdżkę, a kiedy gniew starego osłabnie, wrócą jako małżeństwo i będą sobie żyć we troje, robić majątek — i tak aż do nieskończoności. Uciekła, stary ją przeklął, no i zbankrutował. Za nią i Frauenmilch pociągnął do Paryża, rzucił wszystko, i handel rzucił, zakochany był ogromnie.

— Poczekaj! Co za Frauenmilch?

— No ten, jak mu tam! Feuerbach... tfu, do diabła, Pfeferkuchen! Ano, książę naturalnie nie mógł się ożenić, cóż by na to hrabina Chlestow powiedziała, co by mówił baron Pomojkin? A więc trzeba było oszukać. Oszukał ją zatem wyjątkowo bezczelnie. Po pierwsze, o mało że jej nie bił, po drugie, umyślnie zaprosił do siebie Pfeferkuchena, ten zaczął przychodzić, stał się jej przyjacielem, no i chlipali razem, całymi wieczorami siedzieli sami, opłakiwali swoje nieszczęścia, Pfeferkuchen ją pocieszał; wiadomo — anielskie dusze. Otóż książę umyślnie ich nabrał: raz zastał późno oboje i wymyślił, że między nimi coś zaszło, przyczepił się do czegoś: "Na własne oczy, powiada, widziałem." No, i wyrzucił ich za drzwi, a sam na jakiś czas wyjechał do Londynu. A ta była już w ciąży; gdy ją wypędził, urodziła córkę... to jest nie córkę, tylko syna, właśnie synka. Dali ma na chrzcie imię Wołodia. Pfeferkuchen był ojcem chrzestnym. No i pojechała z Pfeferkuchenem. Ten miał jakieś niewielkie pieniądze. Objechała Szwajcarię, Włochy... czyli była we wszystkich tych poetycznych krajach, gdzie się należy. Wciąż płakała, a Pfeferkuchen chlipał i sporo lat minęło w ten sposób, a dziewczynka podrosła. Wszystko to byłoby dla księcia pomyślne z wyjątkiem jednego: zobowiązanie małżeństwa, którego nie wycofał. "Podły z ciebie człowiek — powiedziała mu przy pożegnaniu — okradłeś mnie, zhańbiłeś, a teraz porzucasz. Żegnaj! Ale zobowiązania ci nie oddam. Nie dlatego, żebym kiedykolwiek chciała wyjść za ciebie, lecz dlatego, że ty się boisz tego dokumentu. A więc niech na zawsze zostanie w moich rękach." Słowem, rozgniewała się, ale książę był zupełnie spokojny. W ogóle, dla takich łajdaków doskonale jest mieć do czynienia z tak zwanymi wzniosłymi istotami. Są tak szlachetne, że zawsze łatwo je oszukać, a po drugie, zwykle reagują wzniosłą t szlachetną pogardą, zamiast praktycznie zastosować prawo, jeżeli tylko można je zastosować. No, choćby ta matka: zareagowała dumną pogardą i chociaż zatrzymała przy sobie dokument, przecież książę wiedział, że ona prędzej się powiesi, niż go zużytkuje w tej sprawie, i był do czasu spokojny. Co do niej, to chociaż napluła mu w podłą twarz, ale przecież Wołodia został jej na rękach; gdyby umarła, co się z nim stanie? Ale nad tym się nie zastanawiano. Bruderschaft również dodawał jej otuchy i nie zastanawiał się; czytywali razem Schillera. W końcu Bruderschaft od czegoś skisł i umarł...

— Właśnie ten Pfeferkuchen?

— No ten, niech go diabli porwą! A ona...

— Zaczekaj! Ileż lat podróżowali?

— Akurat dwieście. No i wróciła do Krakowa. Ojciec jej nie przyjął, przeklął, ona umarła, a książę podskoczył z radości. I ja tam byłem, miód i wino piłem, po brodzie kapało, w gębie nic nie zostało... Wypijemy, bracie!

— Podejrzewałem, że ty w tej sprawie mu pomagasz, Masłobojew.

— Koniecznie chcesz, żeby tak było?

— Nie rozumiem tylko, co ty tu możesz zrobić!

— Widzisz, jak ona wróciła do Madrytu po dziesięcioletniej nieobecności, pod cudzym nazwiskiem, to trzeba było wszystkiego się dowiedzieć, i o Bruderschafcie, i o starym, i czy ona naprawdę wróciła, i o latorośli, i czy umarła, i czy me ma papierów, i tak dalej do nieskończoności. I jeszcze o niektórych rzeczach. Wstrętny to człowiek, strzeż się go, Wania. Co do Masłobojewa, ot co masz o nim myśleć: nigdy, za nic nie nazywaj go łotrem! Chociaż i jest łotrem (podług mnie, nie ma człowieka niełotra), ale nie w stosunku do ciebie. Jestem mocno pijany, ale słuchaj: jeżeli kiedykolwiek, prędzej czy później, teraz czy na przyszły rok, wyda ci się, że Masłobojew w jakiś sposób cię nabrał (i proszę cię, nie zapominaj tego słowa: nabrał), wiedz, że to bez złej woli. Masłobojew czuwa nad tobą. I dlatego nie wierz podejrzeniom, tylko najlepiej przyjdź i szczerze, po bratersku rozmów się z samym Masłobojewem. No, a teraz chcesz pić?

— Nie.

— A przekąsić?

— Nie, bracie, wybacz mi...

— No, to się zabieraj, trzy na dziewiątą, i jesteś taki teraz nadęty, już czas na ciebie.

— Co? Jak to? Urżnął się do nieprzytomności i gościa wypędza! Zawsze taki! Ach, ty bezwstydniku! — zawołała Aleksandra Siemionowna omal nie płacząc.

— Pieszy konnemu nie dorówna! Aleksandro Siemionowno, zostaniemy razem i będziemy się wzajemnie ubóstwiać. A to generał! Nie, Wania, zełgałem; tyś nie generał, ale ja jestem łotr! Popatrz, do czego jestem teraz podobny? Czym ja jestem wobec ciebie? Wybacz, Wania, nie sądź mnie źle i pozwól wynurzyć...

Objął mnie i zalał się łzami. Zacząłem zbierać się do wyjścia.

— Ach, mój Boże! A tu już kolacja gotowa — mówiła Aleksandra Siemionowna, straszliwie zmartwiona. — W piątek przyjdzie pan do nas?

— Przyjdę, Aleksandro Siemionowno, słowo honoru, że przyjdę.

— Ale pan może brzydzi się, że on taki... pijanica. Niech pan się nim nie brzydzi, Iwanie Pietrowiczu, on jest dobry, bardzo dobry, a jak pana kocha! On mi o panu teraz dzień i noc mówi, wciąż o panu. Umyślnie kupił dla mnie pańskie książki, jeszcze nie przeczytałam, jutro zacznę. A jak mi będzie miło, gdy pan przyjdzie! Z nikim się nie widuję, nikt do nas nie przychodzi. Mamy wszystko, a siedzimy sami. Teraz siedziałam, słuchałam, przysłuchiwałam się, jak pan mówił i jak to pięknie... A więc do piątku!

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Szedłem do domu pośpiesznie, słowa Masłobojewa sprawiły na mnie silne wrażenie. Bóg raczy wiedzieć, co mi przychodziło do głowy... Jakby naumyślnie, w domu czekało na mnie pewne zdarzenie, które wstrząsnęło mną jak prąd elektryczny.

Wprost przed bramą domu, w którym mieszkałem, stała latarnia. Gdy się tylko zbliżyłem do bramy, nagle spod latarni podbiegła ku mnie jakaś dziwna postać, tak że nawet krzyknąłem, jakaś żywa istota, wystraszona, drżąca, na pół obłąkana, i z krzykiem uczepiła się moich rąk. Owładnęło mną przerażenie. Była to Nelły.

— Nelly! Co ci jest? — zawołałem — co to znaczy?

— Tam na górze... on jest... u nas!

— Kto taki? Chodźmy! chodź razem ze mną.

— Ja nie chcę, nie chcę! Poczekam, aż on odejdzie... w sieni... nie chcę.

Poszedłem na górę z jakimś dziwnym przeczuciem, otworzyłem drzwi i zobaczyłem księcia. Siedział przy stole i czytał moją powieść. W każdym bądź razie książka była otwarta.

— Iwanie Pietrowiczu! — zawołał z radością. — Tak się cieszę, że pan wreszcie wrócił. Przed chwilą chciałem już odejść. Więcej niż godzinę czekałem na pana. Dałem dzisiaj słowo hrabinie, na jej usilne naleganie i prośbę, że wieczorem przyjdę do niej z panem. Tak prosiła, tak pragnie pana poznać! Ponieważ pan mi już to obiecał, postanowiłem sam zajechać zawczasu, zanim pan zdąży gdzieś wyjść, i zabrać pana ze sobą. Niech pan sobie wyobrazi mój żal; przyjeżdżam, a pańska poshigaczka mówi mi, że pana nie ma. Co robić! Przecie dałem słowo honoru, że przyjdę z panem; dlatego też postanowiłem z kwadrans na pana poczekać. Ale taki to i kwadrans: otworzyłem pańską powieść i zaczytałem się. Iwanie Pietrowiczu! Ależ to świetne! Pan jest niedoceniony po tym dziele! Pan mi łzy wycisnął. Płakałem, a przecież niezbyt często płaczę...