Выбрать главу

— Jak pani sądzi?

— Sądzę, że dobrze. Tak, odwiedziłabym pana... — dodała z uśmiechem. — Mówię to dlatego, że poza tym, iż pana szanuję, bardzo pana lubię... I od pana można się wiele nauczyć. Lubię pana... I przecież to nie wstyd, że ja panu mówię o tym wszystkim?

— Skądże wstyd? Pani sama jest mi już droga, jak ktoś bliski.

— Pan przecie chce być moim przyjacielem?

— O, tak, tak! — odpowiedziałem.

— No, a oni z pewnością by powiedzieli, że to wstyd i że młodej panience nie wypada tak postępować — stwierdziła wskazując znowu towarzystwo siedzące przy herbacie.

Tu dodam, że książę, zdaje się, naumyślnie zostawił nas samych, żeby nam dać okazję porozmawiania do woli.

— Wiem przecież bardzo dobrze — dodała — że księciu chodzi o moje pieniądze. Oni mnie uważają za zupełne dziecko i nawet w oczy mi to mówią. Ja zaś nie myślę, żeby tak było. Nie jestem już dzieckiem. To dziwni ludzie: sami podobni są do dzieci; no o cóż im chodzi?

— Katarzyno Fiodorowno, zapomniałem pani zapytać: co to za jedni ten Lowa i Boria, u których Alosza tak często bywa?

— To moi dalecy krewni. Są bardzo mądrzy i bardzo szlachetni, ale strasznie dużo mówią... Znam ich... I uśmiechnęła się.

— Czy to prawda, że pani chce im z czasem ofiarować milion?

— No widzi pan, choćby z tym milionem; tyle o tym gadają, że to się staje nieznośne. Naturalnie, z chęcią dam na wszystko, co pożyteczne; takie ogromne pieniądze przydadzą się, prawda? Ale przecież jeszcze nie wiadomo, kiedy im ten milion ofiaruję, a oni go już teraz dzielą, naradzają się, krzyczą, dyskutują, w jaki sposób najlepiej go użyć, nawet kłócą się o to tak, że to aż dziwne. Zbyt się śpieszą. Jednakże są tacy szczerzy i... mądrzy. Studiują. To przecież lepsze niż tryb życia innych. Prawda?

Rozmawialiśmy jeszcze o wielu rzeczach. Opowiedziała mi omal że całe swoje życie i chciwie słuchała tego, co ja jej mówiłem. Domagała się wciąż, żebym jak najwięcej opowiadał jej o Nataszy i o Aloszy. Była już dwunasta, kiedy książę podszedł do mnie i dał mi do zrozumienia, że czas się pożegnać. Pożegnałem się. Katia gorąco uścisnęła mi rękę i wymownie spojrzała na mnie. Hrabina prosiła, bym u niej bywał; wyszedłem razem z księciem.

Nie mogę się powstrzymać od dziwnej i może całkiem nie należącej do rzeczy uwagi. Z mojej trzygodzinnej rozmowy z Katią wyniosłem jakieś dziwne, lecz równocześnie głębokie przekonanie, że Katia do tego jeszcze stopnia jest dzieckiem, iż nie zna zupełnie tajemnicy stosunków łączących mężczyznę i kobietę. To dodawało niezwykłego komizmu niektórym jej sądom i w ogóle poważnemu tonowi, w jakim mówiła o wielu bardzo ważnych sprawach.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

— A wie pan co? — powiedział do mnie książę siadając wraz ze mną do powozu. — Gdybyśmy tak pojechali na kolację, co? Jak pan sądzi?

— Doprawdy nie wiem — odparłem z wahaniem. — Nigdy nie jadam kolacji...

— No, naturalnie i pomówimy przy kolacji — dodał, badawczo i chytrze patrząc mi prosto w oczy.

Jak można było nie zrozumieć! "Chce się wygadać — pomyślałem sobie — a mnie to właśnie jest potrzebne." Zgodziłem się.

— A więc załatwione. Na Wielką Morską do B.

— Do restauracji? — zapytałem z pewnym zmieszaniem.

— Tak. A cóż? Ja przecież rzadko jadani kolację w domu. Czy nie pozwoli mi pan się zaprosić?

— Ale przecież już panu powiedziałem, że nigdy nie jadam kolacji.

— Cóż znaczy jeden raz. Zresztą ja pana zapraszam...

Czyli: zapłacę za ciebie; jestem pewny, że dodał to w myśli. Pozwoliłem się zawieźć, ale postanowiłem w restauracji sam za siebie płacić. Przyjechaliśmy. Książę zajął gabinet i ze smakiem i znajomością rzeczy wybrał kilka potraw. Potrawy były drogie, jak również i butelka dobrego wina, którą kazał przynieść. Wszystko to było nie na moją kieszeń. Zajrżałem do karty i kazałem sobie podać pół jarząbka i kieliszek lafite. Książę się zbuntował.

— Pan nie chce ze mną jeść kolacji! Ależ to śmieszne. Pardon, mon ami [Przepraszam, przyjacielu], ale przecież to... oburzająca drażliwość. Toż to najbardziej drobiazgowy egoizm. Tu zostały wmieszane omal że nie interesy stanowe, idę o zakład, że tak. Zapewniam pana, że pan mnie obraża.

Ale postawiłem na swoim...

— Zresztą, jak pan sobie życzy — dodał. — Nie zmuszam pana... Niech pan powie, Iwanie Pietrowiczu, czy mogę mówić z panem zupełnie po przyjacielsku?

— Proszę pana o to.

— Otóż, moim zdaniem, taka drażliwość szkodzi panu. Zupełnie tak samo szkodzą sobie tym pańscy przyjaciele. Pan jest literatem, powinien pań poznać świat, a pan stroni od wszystkiego. Nie mówię teraz o jarząbku, ale pan przecież gotów wyrzec się zupełnie wszelkich stosunków z naszą sferą, a to jest stanowczo szkodliwe. Pan wiele traci, no, po prostu traci pan karierę, ale poza tym powinien pan poznać to, co pan opisuje, bo przecież są w powieściach i hrabiowie, i książęta, i buduary... Zresztą co ja mówię! Piszecie teraz wciąż tylko o biedakach, jakieś zgubione szynele, rewizorzy, buńczuczni oficerowie, urzędnicy, dawne lata i życie raskolników, wiem, wiem...

— Książę się myli, jeżeli nie obracam się w tak zwanych "wyższych sferach", to jedynie dlatego, że tam, po pierwsze, nudno, a po drugie, nie ma co robić! No i w końcu jednakże bywam...

— Wiem, u księcia R., raz na rok; tam właśnie spotkałem pana. A przez resztę roku zacina się pan w swej demokratycznej dumie i schnie pan na swym poddaszu, chociaż nie wszyscy literaci tak postępują. Istnieją tacy poszukiwacze przygód, że aż mdli...

— Prosiłbym księcia o zmianę tematu rozmowy i nie powracanie do nas na poddasze.

— Ach, mój Boże, pan się zaraz obraża. Zresztą pan mi sam przecież pozwolił mówić po przyjacielsku. Ale przepraszam, niczym jeszcze nie zasłużyłem na pańską przyjaźń. Dobre wino. Niech pan spróbuje.

Nalał mi pół szklanki ze swej butelki.

— Otóż widzi pan, drogi Iwanie Pietrowiczu, przecież ja doskonale rozumiem, że nie wypada narzucać się z przyjaźnią. Przecież nie wszyscy jesteśmy tacy bezczelni i grubiańscy w stosunku do was, jak o nas sądzicie, wiem również bardzo dobrze, że pan siedzi tu ze mną nie ze względu na mnie, lecz dlatego, że obiecałem z panem pomówić. Nieprawdaż?

Roześmiał się.

— A ponieważ pan się interesuje sprawami wiadomej osoby, więc chce pan usłyszeć, co powiem. Prawda? — dodał ze złym uśmiechem.

— Książę się nie myli — przerwałem niecierpliwie. Zmiarkowałem, że należy do tych osób, które widząc, że dany człowiek jest choć odrobinę zależny od nich, natychmiast dają mu to odczuć. Ja zaś byłem od niego zależny; nie mogłem odejść nie wysłuchawszy wszystkiego, co miał mi zamiar powiedzieć, i on wiedział o tym dobrze. Ton jego zmienił się nagle i stawał coraz bardziej bezczelnie familiarny i szyderczy. — Książę się nie myli, w tym właśnie celu przyjechałem, inaczej doprawdy nie pozostawałbym tu... tak późno.

Miałem ochotę powiedzieć inaczej: za nic w świecie nie pozostawałbym z panem, lecz nie powiedziałem tak i zastąpiłem to czym innym, nie ze strachu, lecz na skutek mojej przeklętej słabości i delikatności. No bo jakże doprawdy powiedzieć człowiekowi impertynencję prosto w oczy, choćby nawet wart był tego i chociaż chciałem nagadać mu impertynencji. Zdaje się, że książę wyczytał to z moich oczu, i drwiąco patrzył na mnie przez cały czas, gdy mówiłem, jakby rozkoszując się moją małodusznością i drażniąc mnie swym spojrzeniem. "A co, nie odważyłeś się, stchórzyłeś, otóż to, bracie!" Było tak z pewnością, bo kiedym skończył, roześmiał się i z jakąś protekcjonalną łaskawością poklepał mnie po kolanie.